Sezon ogórkowy

Gdy wakacje się nie udają, człowiek szuka w ostatnim zrywie czegoś, co niepowodzenie to przynajmniej zrównoważy w ostatniej chwili.

Gdy wakacje się nie udają, człowiek szuka w ostatnim zrywie czegoś, co niepowodzenie to przynajmniej zrównoważy w ostatniej chwili.

Proszę zgadnąć: w Sudetach jest miejsce, do którego nie dotarła nie tylko żadna sieć telefonii komórkowej, ale nie dotarł też żaden program polskiej telewizji. Ciemno w nocy jest tak doskonale, że gdy szedłem po północy kilometrów kilka, w poszukiwaniu znaku życia telefonu (może ktoś ważny zadzwonił?), bałem się, autentycznie bałem się, jak dawno się już nie bałem. Gdzie jest to miejsce? Ale o komputerach miało być, a nie o fantastycznych miejscach. Kontakt z nimi (komputerami) przez ostatnie tygodnie miałem nikły. W zasadzie przypadki takie były trzy.

Przeczytałem mianowicie w gazetce regionalnej, docierającej do odciętej od telewizyjno-telefonicznej cywilizacji miejscowości, że w pobliskim miasteczku największą wakacyjną atrakcją dla dzieci był komputer wstawiony na czas szkolnej laby do miejskiej biblioteki, a na komputerze tym dzieci mogły do woli grać (tzn. do siedemnastej, o której to godzinie pani bibliotekarka, nie wypożyczywszy żadnej książki, wychodziła do domu). Na zdjęciu uwieczniono liczną grupkę latorośli, oblegającą czternastocalowy monitor.

Przypadku drugiego też nie zaliczyłbym do wielkich osiągnięć komputera. Za granicą naoglądałem się w telewizji amerykańskich programów (zwrócono mi nawet uwagę, czy w Warszawie nie ma telewizji, tak zawzięcie oglądałem) o tym, jak to Amerykę opanują ciemności po nocy z 31 grudnia na 1 stycznia (najbliższego). Nie wiem, na ile programy te były wiarygodne, ale wynikało z nich, że swego czasu doczekały agregaty prądotwórcze. Idą jak ciepłe bułeczki. Z rozmowy telefonicznej z rodakami dowiedziałem się, że właśnie w tym czasie polska prasa informowała, iż amerykańscy eksperci ocenili, że nasi eksperci za późno zakasali rękawy, aby zabezpieczyć nas w prąd po najbliższym sylwestrze. Nie bardzo te dwie informacje składały mi się w logiczną całość. Ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że jest w tym jednak logika. Nie rozwiązując problemu u siebie, można z powodzeniem rozwiązywać problem u innych. W każdym razie na agregat mnie nie stać, kupuję zapas świeczek.

Przypadek trzeci mego kontaktu z komputerem też nie był bezpośredni, ale był za to najbardziej ludzki wśród przypadków kontaktu człowieka z komputerem; w tym przypadku na swój sposób w kontakt z komputerem wchodziły dwie osoby. Mieszkałem otóż przez dni kilka w pewnym domu, mając za sąsiadów holenderskie małżeństwo. Ona i on w wieku około lat pięćdziesięciu, spokojni, średniozamożni. Ona dniami całymi czytała książki, on natomiast nosił ze sobą (przed dom, na balkon) zawsze swój godny pozazdroszczenia komputer przenośny. Nie bardzo mnie sąsiedzi interesowali, miałem inne problemy na głowie, ale ich charakterystyczny sposób spędzania urlopu nie mógł nie rzucić mi się w oczy. Praktycznie - nie rozmawiali.

Trzeciego dnia naszego wspólnego pobytu w jednym miejscu, późnym popołudniem, ona zaczęła wychodzić na balkon, sąsiadujący z moim balkonem, i za każdym razem coraz głośniej zwracać się do swego wybranka siedzącego przed domem. W języku, w którym na co dzień porozumiewają się Holendrzy, dzięki czemu, ku memu szczęściu, pozbawiony byłem przyjemności dosłownego rozumienia tych uwag.

On jakby spał. Bez najmniejszego wzruszenia stukał w klawiaturę. Wydarzenia zaczęły się komplikować, gdy z balkonu w jego stronę poleciał pomidor i, szczęśliwie dla niej, rozpryskał się na monitorze. Zawsze zastanawiały mnie spory małżeńskie. To, że ludzie potrafią się tak zadręczać. Sądziłem jednak, iż z wiekiem, a moi sąsiedzi byli w takim wieku, człowiek mądrzeje, a może obojętnieje, wszystko jedno. W każdym razie on wstał i udał się do pokoju. Ja też schowałem się w swoim pokoju. I się zaczęło. Gdy rozpoczął się etap intensywnego tłuczenia wszystkiego co szklane, z niechęcią stwierdziłem, że być może przyjdzie mi w udziale obezwładnienie jednego z uczestników urlopowego sporu o komputer, niestety. Nie ukrywam, że obawy swe kierowałem ku niej, ponieważ on, poza znajomością informatyki, sprawiał wrażenie człowieka w młodości uprawiającego boks.

Zapukałem do drzwi i zwróciłem uwagę na przeszkadzający mi hałas, aby jakoś nie tyle hałas, co spór zakończyć. Było to w momencie, gdy ona kończyła wrzucanie rzeczy do walizki, a on zarzucał na ramię torbę z komputerem i właśnie miał opuszczać pokój.

Ale już po wakacjach i ufam, że teraz poznam właściwe przejawy uwielbienia komputera i miłości ludzi.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200