Strach przed obcym

Nikt nigdy nie zakwestionował sensu istnienia poczty. Nikt nie twierdzi, że aby ogolić się maszynką elektryczną, trzeba samemu produkować prąd. Korzystający z komputerów w polskich instytucjach i agendach rządowych zaklinają się jednak, że aby napisać podanie na komputerze, muszą go mieć na własność.

Nikt nigdy nie zakwestionował sensu istnienia poczty. Nikt nie twierdzi, że aby ogolić się maszynką elektryczną, trzeba samemu produkować prąd. Korzystający z komputerów w polskich instytucjach i agendach rządowych zaklinają się jednak, że aby napisać podanie na komputerze, muszą go mieć na własność.

Z chwilą powstania informatyki mądrzy ludzie doszli do wniosku, że aby otrzymać informację, wcale nie muszą mieć centrum obliczeniowego. Mądrzy ludzie wiedzieli bowiem, że ich specjalnością nie jest grzebanie w układach scalonych ani zarządzanie wielostanowiskową siecią. Ich zadniem, np. policjantów, geodetów czy polityków, finansowanym z budżetu państwa, jest zatrzymywanie złodziei, mierzenie gruntów czy zapowiadanie lepszej przyszłości. Aby wykonywać te prace, nie jest bynajmniej konieczne posiadanie dyplomu biegłego w obsłudze określonego systemu informatycznego. Co więcej, taka biegłość, a przede wszystkim praktyka, może na przykład w schwytaniu złodziei przeszkadzać.

Problem, czy minister albo dyrektor departamentu powinien posiadać i obsługiwać sieć komputerową, jest problemem zgoła filozoficznym. Czym bowiem powinni zajmować się urzędnicy państwowi? Tworzeniem i egzekwowaniem prawa czy produkcją i sprzedażą, graniem na giełdzie lub przywozem własnych kadr? Kto ma wypłacać emerytury i renty, kto naprawiać policyjne radiowozy? Kto wreszcie powinien dbać o stan łączy między sekretariatem wojewody a ministra?

Już w latach 70. na jedno z tych pytań odpowiedziano angażując Zakłady Elektronicznej Techniki Obliczeniowej do obliczania rent i emerytur. Oczywiście, to ZUS mówił, ile kto ma otrzymać pieniędzy. Ale ZETO były de facto płatnikiem, ponieważ wskazane przez ZUS pieniądze dostarczały do banku czy na pocztę, gdzie spodziewał się ich odbiorca.

Barierą w rozszerzeniu przykładu ZETO na wspomaganie dystrybucji zasiłków dla bezrobotnych, monitorowanie egzekucji ceł i świadczeń lekarskich jest przede wszystkim strach. Po pierwsze politycy, gdyż oni decydują na co wydać publiczne pieniądze, boją się o bezpieczeństwo. Jeśli nie jestem właścicielem urządzenia przechowującego informacje, to nie mam pewności, czy dotrze ona do adresata. Jeśli nie posiadam kabla, który przesyła je do odbiorcy, nie mogę ręczyć za bezpieczeństwo przesyłania.

Drugim źródłem strachu jest chaos na rynku informatycznym. Polityk, który czyta codziennie w gazecie, że komuś ukradziono komputer lub sprawa kolejnego przedsięwzięcia informatycznego znalazła się w sądzie, może słusznie domniemywać, iż nie ma obecnie komu powierzyć przesyłania i przetwarzania jego superważnych informacji. To przeświadczenie nie wynika jednak ze świadomości własnych wad. Polityk bowiem nie wierzy w zapewnienia, że to inny polityk źle koordynował realizację projektu informatycznego, ale jest przekonany, iż zleceniobiorca nie podołał zadaniu. Poza tym wszyscy, i rzecz nie dotyczy tu wyłącznie polityków, wierzą we własne kompetencje. "My to zrobimy lepiej" - takie hasło przyświeca wszystkim projektom informatycznym lat 90. w Polsce.

Strachu nie złagodzi statystyka przedsięwzięć informatycznych za granicą, gdyż decydent - jak każdy - twierdzi, że jego sytuacja jest wyjątkowa i nie przystająca do warunków światowych czy europejskich. W myśleniu decydentów jest także ślad tego, co w przeszłości skłaniało do wybudowania Nowej Huty czy Pałacu Kultury i Nauki. Jeśli bowiem można wydać duże pieniądze na coś materialnego, coś, co bez względu na koszty będzie funkcjonować długo po najbliższych wyborach, polityk na coś takiego się zdecyduje.

Za domniemaniem winy usługobiorcy bierze się też niewiara bądź czasem zbytnia wiara w to, że można czegoś od niego wymagać. Zlecający usługi outsourcingowe w administracji albo zdają się sądzić, że i tak nie uda im się otrzymać tego, czego potrzebują, lub na odwrót, formułując umowę niemalże nie do zrealizowania stawiają usługobiorcę w sytuacji - "ty dla nas to zrobisz i jeszcze nam za to zapłacisz". Przeglądając osiągnięcia polskiej informatyki lat 90. z administracji publicznej można bez trudu dojść do wniosku, że między zleceniodawcą a zleceniobiorcą trwa ustawiczna wojna. Albo politykowi udaje się oszukać firmę informatyczną, albo firma informatyczna oszukuje polityka.

Oczywiście nikt nie żąda od decydentów oddawania kluczy do arsenałów broni rakietowej. Nikt nie twierdzi, że między sztabem generalnym a ministrem obrony wszystkie łącza powinien obsługiwać prywatny operator. Jednak sytuacja, w której - jak w przypadku wojny w Zatoce Perskiej - prywatnemu operatorowi płaci się za utrzymywanie komunikacji w czasie pokoju, a kiedy wybucha wojna, po prostu mobilizuje się prywatnego operatora, jest do przemyślenia.

W przypadku armii amerykańskiej politykom udało się to, co w Polsce uznawane jest za niemożliwe, tak zabezpieczyć swoje prawa w umowie z usługobiorcą, by ani irackiemu, ani jakiemukolwiek wywiadowi nie udało się włamać do odpowiedzialnych za operację komputerów. Jeśli ministerstwo uważa, że jego informacje są poufne, może stać się właścicielem jedynie części systemu odpowiedzialnego za ich przetwarzanie, np. serwera bazy danych.

Jednak podstawową barierą w zlecaniu wykonania usług informatycznych na zewnątrz nie jest bynajmniej strach, lecz indolencja. W Polsce nikt w administracji nie wie dokładnie, co chce przetwarzać, w jakim celu i przede wszystkim za ile. Nikt nie potrafi określić, do czego potrzebne mu są informacje i na ile ich posiadanie zwiększy jego efektywność. Jeśli urzędnicy mogą wydać z publicznej kasy pieniądze na system informatyczny, gdyż po prostu lubią komputery lub informatyzacja jest dla nich kluczem do bycia potrzebnym, to jakikolwiek outsourcing, nawet pocztowy, nie ma sensu.

Każdy pieniądz musi zwrócić się w postaci konkretnych efektów gospodarczych. Zasada ta dotyczy nie tylko spółek, ale również urzędów wojewódzkich i resortów, które także mają pewien zbiór zadań do wykonania i muszą je realizować w sposób najprostszy i najefektywniejszy. Jeśli uda się zdefiniować własne potrzeby, to właściwie automatycznie można określić ich wartość i sposób ich zaspokojenia. Gdy brakuje pierwszego ze wspomnianych elementów, planowanie outsourcingu jest pozbawione racji.

Administracja boi się zlecać wykonanie swoich zadań na zewnątrz, gdyż obawia się utraty sensu swojego istnienia. Politycy sądzą bowiem, że jeżeli ministerstwo odpowiedzialne np. za kataster odda jego naliczanie firmie informatycznej, to wiele osób straci pracę. Jeśli nawet politycy mają świadomość, że stan ten można zmienić, gwarantując urzędnikom pracę u usługobiorcy, to presja urzędnicza jest zbyt duża i plan kończy się niepowodzeniem.

Outsourcing bowiem w Polsce jest pojęciem zmitologizowanym i społecznie mało popularnym. A polityków od podejmowania niepopularnych decyzji jest jak na lekarstwo.

<hr size=1 noshade>Wiesław Paluszyński, pełnomocnik ministra ochrony środowiska ds. informatyzacji w latach 1991-96, od 1997 r. członek zarządu Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych SA.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200