Pe(®)tycja, czyli tykanie

Sieć dała nam niespodziewaną wolność. Mimo kilku prób ograniczania tejże przez biurokratów (głównie sprowadzających wszystko do wyszukiwania golizny i brzydkich słów), ciągle jeszcze każdy może napisać co mu ślina na język przyniesie. Jakby tego było mało, każdy może nie tylko założyć stronę WWW ze swoimi wypocinami, ale może także nękać innych przez aktywne podsyłanie treści pocztą elektroniczną.

Sieć dała nam niespodziewaną wolność. Mimo kilku prób ograniczania tejże przez biurokratów (głównie sprowadzających wszystko do wyszukiwania golizny i brzydkich słów), ciągle jeszcze każdy może napisać co mu ślina na język przyniesie. Jakby tego było mało, każdy może nie tylko założyć stronę WWW ze swoimi wypocinami, ale może także nękać innych przez aktywne podsyłanie treści pocztą elektroniczną.

Czasami takie działania są w sumie mniej irytujące, bardziej zaś komiczne. Onegdaj zdarzyło mi się otrzymać bardzo długi list. Już nagłówek powinien był włączyć czerwone światełko ostrzegawcze, jako że Subject, czyli temat listu, był krótki: "Fwd", co prawdopodobnie miało oznaczać Forward (podaj dalej). Nim zorientowałem się, co mi przysłano, musiałem przewinąć sporą liczbę adresów ludzi tak samo jak ja uszczęśliwionych na siłę. Myślałem wtedy, że jest to jeden z wielu listów seryjnych, ale wrodzona ciekawość nie pozwoliła mi od razu wyrzucić go do kosza. Adres wysyłającego był jakby znajomy, powstrzymało mnie więc to tym bardziej od raptownych działań.

Poniżej znalazłem jedno zdanie osobiste: "Podpisz i wyślij dalej!". Wydawało mi się, że czas listów łańcuszkowych minął, a już na pewno listów, które każe się podpisywać bez czytania. Łamiąc więc polecenie, przede wszystkim zacząłem czytać właściwą treść listu. W niej kolejny adres, tym razem całkowicie mi obcy oraz temat: "NPR/PBS Petition". W żaden sposób nie potrafiłem rozszyfrować tego złożonego skrótu, ale przynajmniej dowiedziałem się, że mam do czynienia z petycją. Ktoś informował mnie, że ta właśnie petycja jest wysyłana przez Internet, tak jakbym tego nie wiedział. Prosił też, abym dodał swoje nazwisko do sprawy, czyli dofinansowywania kolejnych skrótów, a także zachęcał do podawania listu dalej. Jednym słowem łańcuszek w dobrej wierze.

Zanurzyłem się w lekturę właściwego listu z poziomu drugiego (mam nadzieję, że Czytelnicy są jeszcze w stanie śledzić kolejne warstwy) i wreszcie dowiedziałem się, że mamy walczyć o przeznaczenie kwoty 1,12 USD z moich podatków na finansowanie publicznego radia i telewizji. Aha, a więc jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o pieniądze! Wprawdzie małe, ale jak się pomnoży przez liczbę podatników, to robią się miliony. Podobno 75% Amerykanów popiera publiczne rozgłośnie, ale niestety publika nie chce głosować portfelami. Dowiedziałem się jeszcze, że petycja została wysłana do wiceprezydenta (według konstytucji automatycznie marszałek Senatu) oraz do marszałka Kongresu, tak jakby co roku w budżecie nie przeznaczali oni jakichś pieniędzy na popieranie tzw. wolnej sztuki.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o treść petycji. Dalej były już tylko dziesiątki nazwisk podpisujących (w tym jako ostatnie nazwisko mego znajomego) oraz prośba o podsyłanie petycji do organizatorów, gdy się jest co pięćdziesiątym podpisującym. Nie wiem w dalszym ciągu, dlaczego właściwie miałbym podpisać petycję. Fakt, że masy coś popierają, wcale nie oznacza, że to coś jest dobre i pożyteczne (pamiętam z młodości masy popierające wzmożoną pracą "dalszy pomyślny rozwój"). Autorzy petycji założyli, że jak sztuka jest niedochodowa, to jest dobra i warto ją (do)finansować. Może.

Widmo wolności szaleje po Internecie. Nie dajmy mu się zwariować.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200