Cyfrowa forteca

Kilka lat temu, uczeń prestiżowej prywatnej szkoły Phillips Exeter Academy poczuł się tak dotknięty jakąś polityczną decyzją prezydenta Clintona, że w przystępie frustracji wysłał e-mail do przyjaciela w Kalifornii, w którym wyraził abstrakcyjną propozycję, aby zastrzelić prezydenta. Zaskoczenie jego było kompletne, gdy kilka dni później malowniczy kampus szkoły - w małym, historycznym miasteczku Exeter w New Hampshire, położonym kilkanaście kilometrów od wybrzeża Atlantyku - odwiedziło dwóch smutnych, ubranych w ciemne garnitury panów, którzy przedstawili się jako pracownicy amerykańskiej Secret Service (jednego z licznych "ramion zbrojnych" miejscowego systemu ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego). Po zasięgnięciu opinii w dyrekcji szkoły, agenci Tajnej Służby odbyli z przestraszonym nastolatkiem "poważną rozmowę", by sprawdzić, co dokładnie miał na myśli, kiedy pisał o prezydencie państwa.

Kilka lat temu, uczeń prestiżowej prywatnej szkoły Phillips Exeter Academy poczuł się tak dotknięty jakąś polityczną decyzją prezydenta Clintona, że w przystępie frustracji wysłał e-mail do przyjaciela w Kalifornii, w którym wyraził abstrakcyjną propozycję, aby zastrzelić prezydenta. Zaskoczenie jego było kompletne, gdy kilka dni później malowniczy kampus szkoły - w małym, historycznym miasteczku Exeter w New Hampshire, położonym kilkanaście kilometrów od wybrzeża Atlantyku - odwiedziło dwóch smutnych, ubranych w ciemne garnitury panów, którzy przedstawili się jako pracownicy amerykańskiej Secret Service (jednego z licznych "ramion zbrojnych" miejscowego systemu ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego). Po zasięgnięciu opinii w dyrekcji szkoły, agenci Tajnej Służby odbyli z przestraszonym nastolatkiem "poważną rozmowę", by sprawdzić, co dokładnie miał na myśli, kiedy pisał o prezydencie państwa.

W czasie, kiedy miał miejsce wspomniany incydent, młody pisarz nazwiskiem Dan Brown uczył w Exeter Academy języka angielskiego. Tak był zaszokowany faktem, że tajne służby amerykańskie są w stanie czytać prywatną korespondencję elektroniczną, iż postanowił przeprowadzić na ten temat dokładniejsze badania i napisać powieść sensacyjną. Powieść ta, zatytułowana Cyfrowa forteca, została niedawno wydana przez St. Martin's Press.

Agencja superszpiegów

Trzeba przyznać, że Dan Brown znalazł temat wystarczająco ciekawy, aby sprzedać swoją powieść. A może nawet bardziej. Usiłując bowiem dociec, kto przeczytał e-mail jego pechowego ucznia i zawiadomił Secret Service o jego antyrządowej treści, Brown trafił na trop tajemniczej i prawie nikomu nie znanej federalnej agencji wywiadowczej - Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (National Security Agency; patrz:http://www.nsa.gov:8080/). To instytucja wprost wymarzona przez zwolenników teorii "Wielkiego Spisku Rządowego" oraz autorów fantastycznonaukowych powieści kryminalnych. NSA istnieje od kilku dziesięcioleci - powołana została do życia w listopadzie 1952 r. przez prezydenta Harry'ego Trumana z zadaniem przechwytywania i rozszyfrowywania informacji wysyłanych bądź otrzymywanych przez wrogie mocarstwa. O jej istnieniu do niedawna wiedziało jednak, według Browna, zaledwie 3% Amerykanów. Szpiedzy nie pracują, oczywiście, w biznesie rozrywkowym i nie zależy im na szerokiej popularności, tak że skromność ta świadczy dobrze o profesjonalizmie Agencji.

Aby zrozumieć czemu NSA - która z czasem stała się głównym "elektronicznym uchem" rządu amerykańskiego i zatrudnia dziś ok. 25 tys. pracowników - zawdzięcza (czy może zawdzięczała, do czasu gdy Mr Brown wykonał dla niej robotę reklamową) swą niską widoczność, orientować się trzeba trochę w szczególnych zawiłościach amerykańskiego systemu ochrony prawa. Powodowani demokratycznym impulsem, obywatele tego pięknego i bogatego kraju wykazują silną awersję wobec scentralizowanego systemu "organów represji" i policja ich dzieli się na stanową, miejską, wiejską, drogową, uniwersytecką itp. itd. - przy czym, z reguły, poszczególne formacje nie lubią zbytnio ze sobą współpracować. Ponieważ jednak Amerykanie mają pełną swobodę podróży (by przenieść się z miasta do miasta lub ze stanu do stanu nie potrzebują żadnej "komandirowki" czy "putiowki"), przestępcy mają bardzo dokuczliwy dla organów ścigania zwyczaj ignorowania, a nawet złośliwego wykraczania poza zasięg lokalnej władzy. W rezultacie Amerykanie - dość niechętnie - powołać musieli do życia najrozmaitsze specjalne służby, których jurysdykcja miała być ściśle ograniczona merytorycznie, ale terytorialnie obejmowała cały kraj.

Tak prawie każde federalne przestępstwo ma swą agencję, która je tępi. Zadaniem FBI miała być walka z nielegalnymi handlarzami alkoholu w czasie prohibicji, nielegalnym posiadaniem broni martwi się Biuro Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej (które zresztą, jak sama nazwa wskazuje, przejęło także od FBI napoje wyskokowe). Secret Service, czyli Tajna Służba, stworzona została tylko po to, by ochraniać bezpieczeństwo prezydenta i innych przedstawicieli władzy, ale z biegiem czasu zajęła się także przestępstwami pocztowymi (wykorzystywanie Urzędu Pocztowego w kryminalnych celach), a ponieważ telefon, a później komputer kojarzą się, podobnie jak wysyłanie listów lub paczek, z łącznością, właśnie Tajnej Służbie zlecono, np. ściganie hakerów. Stąd też, owego pamiętnego dnia, w Exeter pojawili się właśnie agenci tej instytucji, a nie żadnego FBI, CIA czy wywiadu wojskowego. W wyniku tego bałaganu kompetencyjnego, a także faktu, że NSA nie zajmuje się śledzeniem bądź przesłuchiwaniem zwykłych obywateli, tylko ma uszy szeroko otwarte na odgłosy wydawane przez wrogie mocarstwa, przeciętny człowiek z ulicy żył w błogiej nieświadomości jej istnienia. Wtajemniczeni, jak twierdzi Brown, żartują sobie, że skrót NSA tak naprawdę oznacza "No Such Agency" (czyli "nie ma takiej agencji") lub "Never Say Anything" ("nigdy nic nie mów").

Dopiero co napisałem, że Narodowa Agencja Bezpieczeństwa nie para się śledzeniem zwykłych obywateli, co mogło wydać się nieścisłością w świetle faktu, że wspomniany na wstępie uczeń Exeter został właśnie przez NSA "zakapowany". Nieścisłość jest jednak tylko pozorna - Agencja nie zajmuje się przesłuchiwaniem tylko podsłuchiwaniem. Według opisu Browna, działa ona "jak gigantyczny odkurzacz zasysający wszelkie dane pochodzące z całego globu i przesiewający je w poszukiwaniu materiału zagrażającego bezpieczeństwu państwa". Na nasze e-maile, których miliony wędrują po Internecie, czają się zainstalowane przez NSA "sniffery", rejestrujące ich treść, a następnie ogromne komputery, zlokalizowane w kwaterze głównej Agencji w Fort Meade w Marylandzie, wyszukują automatycznie pewne zbitki słowne, takie jak "zastrzelić" i "Clinton" i alarmują o nich swych nadzorców. Ci zaś, niekiedy, dzwonią do Tajnych Służb i mówią im - "Wiecie koledzy, jest taki facet w Exeter... Czy możecie go sprawdzić?"

Wyprawa do amazon.com

Zwykle, aby zdobyć egzemplarz nowo wydanej książki, udaję się konwencjonalnie do wielkiej księgarni akademickiej w pobliskim Albany, lecz z jakichś irracjonalnych powodów użycie tej tradycyjnej metody zakupu wydało mi się w przypadku Browna głęboko niestosowne. Od dawna wiedziałem o istnieniu wielkiej "wirtualnej księgarni" Amazon i do niej postanowiłem się po raz pierwszy wybrać. Samo w sobie było to interesujące doświadczenie. Dla kogoś, kto naczytał się o hakerach, załatwianie jakichkolwiek transakcji związanych z elektronicznym przepływem pieniędzy jest propozycją niepokojącą. Czasem trzeba jednak przełamać obawy, że sieciowy złodziej skradnie numer mojej karty kredytowej i dokona na moje konto większych zakupów. W końcu przyszłość należy ponoć do cyberekonomii.

W ciągu kilku minut podłączony więc byłem do internetowej strony amazon.com, zapytałem o książkę Browna i nie tylko natychmiast uzyskałem zapewnienie, że nasze przyszłe interesy będą prowadzone bezpieczniej, jeśli wybiorę sobie tajne hasło (co uczyniłem), lecz mogłem także przeczytać całą litanię krótkich recenzji Cyfrowej fortecy, które klienci "Amazonki" bezinteresownie umieszczają w sieci. Na ogół były (może trochę podejrzanie) entuzjastyczne. Wypełniłem formularz zamówienia i za dwa dni znalazłem książkę w mej skrzynce pocztowej. Właściwie, to nie musiałbym nawet wychodzić z domu...

Nie będę zdradzał do końca jej sensacyjnego wątku, bo kto wie, może zostanie przetłumaczona na język polski. Jeszcze bardziej prawdopodobna wydaje się możliwość, że wkrótce zostanie przerobiona na filmowy scenariusz. Na to, przynajmniej, wydaje się liczyć autor - sądząc po scenach efektownych gonitw i, mało przekonywającym, wątku romantycznym. Choć w swej technicznej, komputerowej warstwie Cyfrowa forteca też pozostawia nieco do życzenia (w filmowej wersji te niedociągnięcia można jeszcze naprawić), tym, co ratuje całe przedsięwzięcie, jest fakt, że centralnym motywem książki jest prawdziwy i bynajmniej nie trywialny moralny dylemat, przed którym stoi nasza komputerowa cywilizacja. Sprowadza się on do pytania: co jest wyższym dobrem moralnym - respektowanie prywatności jednostek czy bezpieczeństwo całego społeczeństwa?

By dylemat ten skonkretyzować i nadać mu większego dramatyzmu, na swej prywatnej stronie internetowej Dan Brown umieścił jednostronicową listę, zatytułowaną "Czy wiecie, że...?", na której znaleźć można następujące informacje. Amerykanie żyjący w wielkich miastach fotografowani są bez ich wiedzy przeciętnie 20 razy dziennie. Wszystkie transakcje, jakich dokonujemy przy użyciu kart kredytowych, rejestrowane są w bankach danych, do których ma dostęp policja. Supermarkety rejestrują, co kupujesz, i informacje te sprzedają firmom zajmującym się sprzedażą telefoniczną. Twój pracodawca ma prawo czytać twój e-mail. Kiedykolwiek korzystasz z automatycznej maszyny bankowej, miejsce, w którym tego dokonujesz, jest rejestrowane. Kariery polityków uczestniczących w wyborach mogą zostać (i bywały w przeszłości) zrujnowane, kiedy w prasie ogłoszona zostaje lista taśm wideo, jakie wypożyczali oni, by "rozerwać" się po ciężkim dniu kampanii wyborczej. Każdy, kto może zapłacić 100 USD, jest w stanie założyć podsłuch twego telefonu. Nawet kiedy piszę ten tekst, jakiś szpieg ukryty 30 m od mego biurka (nawet za betonową ścianą) może przechwytywać jego treść, stosując urządzenia dekodujące ulot elektromagnetyczny (niech mu będzie na zdrowie). Narodowa Agencja Bezpieczeństwa (w książce Browna pełni nieco ambiwalentną rolę "czarnego charakteru") posiada, wreszcie, specjalną łódź podwodną, której zadaniem jest zakładanie podsłuchu na transatlantyckim kablu telefonicznym. Tak przynajmniej twierdzi Brown...

Podsłuch jest oczywiście starą jak świat metodą szpiegowską i policje całego świata byłyby zupełnie bezradne w walce z przestępcami, gdyby nie mogły się nim posługiwać. Istnieją szczegółowe zasady prawne, które określają legalność bądź nielegalność podsłuchu i telefon nasz może np. być do woli "monitorowany" przez właściciela sieci, czyli kompanię telefoniczną, natomiast założenie podsłuchu policyjnego wymaga już sankcji sądowej. Kwestie prawne stają się jednak znacznie mniej jasne, gdy z tradycyjnego świata komunikacji pocztowo-telefonicznej przenosimy się do cyberprzestrzeni. Kto ma prawo nas podsłuchiwać, kiedy nie wiadomo naprawdę, czy sieć ma jakiegoś "właściciela"? Gdzie szukać tajnych instrukcji wysyłanych, dajmy na to, przez kokainowy kartel w Meksyku do jego amerykańskich dystrybutorów, jeśli nie wiemy z góry, jakim kanałem komunikacyjnym będzie się on posługiwać? A zresztą, podsłuchiwanie tzw. otwartego tekstu, czyli komunikacji nie posługującej się szyfrem - np. przechwycenie e-mailu wysłanego przez ucznia Exeter do przyjaciela - to jeszcze stosunkowo prosta sprawa, zarówno z legalnego, jak i technicznego punktu widzenia. Prawdziwa wojna prawna i technologiczna toczy się wokół kwestii szyfrowania.

Do niedawna samo słowo "szyfr" kojarzyło się ze szpiegostwem i mało kto zadawał sobie pytania na temat etycznych aspektów łamania cudzych kodów. Proste - kto koduje, ten ma nieczyste sumienie. Sprawa nie jest już jednak dziś tak prosta. Od czasu, kiedy cyberprzestrzeń stała się domeną transakcji handlowych i bankowych, świat opanowała paranoiczna bez mała kryptomania. Skoro w elektronicznej przestrzeni wszystko może być podsłuchane, nikt rozsądny nie powinien już przesyłać jakiejkolwiek ważnej informacji przez Internet bez zapewnienia sobie pełnej dyskrecji. A dyskrecję tę zapewnić może tylko dobry szyfr. I tu pojawia się wspomniany dylemat - oczywiście, nie chcemy, by ktokolwiek niepowołany mógł czytać naszą korespondencję, ale z drugiej strony, kto chce, by z pełnej dyskrecji korzystali także szpiedzy, terroryści i złodzieje? Dla niektórych praworządnych i lojalnych obywateli idealna byłaby sytuacja, w której prywatna komunikacja chroniona jest przed przechwyceniem i rozszyfrowaniem przez wszystkie te "czarne charaktery" - natomiast zupełnie czytelna dla upoważnionych organów władzy działających w ramach obowiązującego prawa. Sytuacja taka okazać się może nieziszczalną utopią.

TRANSLTR

Sensacyjny wątek Cyfrowej fortecy zbudowany jest na następującej interesującej koncepcji: NSA, oczywiście zatrudniająca teoretycznie tylko praworządnych i lojalnych pracowników, w głębokiej tajemnicy przed całym światem zbudowała gigantyczny superkomputer o nazwie TRANSLTR (jest on właśnie tą tytułową cyfrową fortecą), który dzięki swej niebywałej mocy obliczeniowej jest o kilka kroków do przodu w kryptograficznym "wyścigu zbrojeń". Mimo że w powszechnym użyciu znajdują się systemy kodowe uważane przez wszystkich za niemożliwe do złamania, NSA bez problemu rozszyfrowuje je w ciągu kilku sekund lub minut, zapewniając państwu bezpieczeństwo. Niestety, pewnego dnia rozchodzi się wieść, że były pracownik Agencji, Ensei Tankado, wiedziony głębokim moralnym przekonaniem, iż żadna władza nie ma prawa podsłuchiwać swych obywateli (nie mówiąc już o obywatelach innych, nie zawsze zaprzyjaźnionych, państw), opracowuje całkowicie nowy, niemożliwy do złamania kod i grozi jego publicznym ujawnieniem. Od tej chwili wszyscy porządni ludzie (a także bandyci, terroryści i szpiedzy) mogliby konwersować sobie w Internecie bez najmniejszej obawy, że smutni panowie z NSA znają treść ich rozmów. Sama Agencja, której roczny budżet wynosi dziś rzekomo 12 mld dolarów, mogłaby równie dobrze zamknąć swe podwoje...

Mam nadzieje, że nie powiedziałem za dużo i nie zepsuję przyjemności przyszłym czytelnikom. Wspomniałem jednak wcześniej, że technologiczny aspekt książki Browna nie w pełni mnie zadowolił i chcę wyjaśnić dlaczego. Otóż, w książce jego TRANSLTR, ów superkomputer łamiący w mgnieniu oka wszelkie istniejące dziś systemy szyfrowe, jest stosunkowo konwencjonalną maszyną, opartą na zasadzie przetwarzania równoległego, czyli jest po prostu jeszcze jednym, trochę większym Crayem. Dla kogokolwiek zainteresowanego techniką komputerową jest zupełnie jasne, że wszystkie technologie mają naturalne ograniczenia i samo zbudowanie jeszcze większej maszyny nie może zapewnić jakościowego przełomu w szybkości operacyjnej. Tu, w moim przekonaniu, Brown powinien wkroczyć nieco odważniej w sferę fantastyki popularnonaukowej i założyć, że TRANSLTR jest maszyną opartą na zupełnie nowej, rewolucyjnej zasadzie. Czy mam kandydatów? Owszem - dlaczego nie spróbować, przynajmniej w powieści, jeśli nie bardzo udaje się to w rzeczywistości, uczynić z TRANSLTR komputera kwantowego. Jeśli Dan Brown przeczyta ten artykuł, gotów jestem podzielić się z nim literaturą na ten temat.

Tymczasem, kiedy nadejdzie wrzesień, moja córka Kasia, która zdała egzaminy do wspomnianej na początku szkoły, opuści dom i przeniesie się na następne trzy lata do Exeter. Dla rodziców nastolatki rezygnacja z przywileju ciągłego wywierania na swe dziecko "pedagogicznego wpływu" i codziennego śledzenia jego poczynań nie jest łatwą decyzją. Nie będziemy już mogli podsłuchiwać jej wielogodzinnych rozmów telefonicznych ani sprawdzać, co robi o trzeciej nad ranem, kiedy w jej pokoju pali się jeszcze światło. Jedynym dość wątłym pocieszeniem jest fakt, że tak naprawdę Tankado nie wymyślił żadnego nowego kodu i przynajmniej NSA będzie ją mogła nadal śledzić...

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200