Wieści z terenu

Dziedzice

Dziedzice

Zdarzało się, iż do pracy rodzice zabierali swe pociechy. Czasem dlatego że akurat nie było ich z kim zostawić, a niekiedy po to, aby obejrzały miejsce pracy. O ile było to nagminne w minionym okresie, jak najbardziej wypaczonym - wg Lokalnego Informatyka także - o tyle obecnie zdarza się rzadziej. Chyba z tego względu, że latorośl ma opiekę w domu (bo to albo ma się służbę, jak na kapitalistę przystało, albo też nie posiada się pracy, jak to w kapitalizmie bywa). Najczęściej jednak szefowie nie życzą sobie, aby bachory biegały po firmie i dezorganizowały robotę, tudzież wydzierały się i odstraszały klientów.

Lokalny szczególnie wdzięczny jest za nowe obyczaje, bowiem dzieci lubi, ale tylko z rożna. A skoro w pracy nie ma z oczywistych względów tego urządzenia, to całkiem bezcelowe wydają mu się wizyty maluchów. No chyba już wystarczy tych makabresek i pora przejść do realiów.

Pracując w firmie prywatnej, Lokalny - podobnie jak reszta personelu - nie ma wpływu na poczynania przełożonych, którym nikt uwagi przecież nie zwróci, gdy pojawią się w asyście dziatek. Tak też od czasu do czasu Szef lubi przytargać ze sobą dwóch dziedziców rosnącej fortuny. Chłopaki, z których starszy w szkole średniej pobiera wykształcenie, aby czym prędzej w ślady ojca pójść, wykazuje zainteresowanie komputerami. Według zwierzeń rodzica dokonywanych nieraz podczas luźnych rozmów z pracownikami, nawet programowaniem się para. Lokalny, jak zwykle, wątpi, czy aby ojciec wie co to programowanie, ale niech mu będzie. Pewnego razu miał nawet okazję przekonać się osobiście w kwestii młodego talentu. "Informatyku, przyjdź do mnie czym prędzej" - wpadła zadyszana Sekretarka. "Byli u mnie dziedzice, bawili się komputerem i teraz czerwony napis o wirusach się świeci". Lokalny rad nierad poszedł sprawdzić, w czym rzecz. Po drodze klął na czym świat stoi, że mu głowę zawracają drobiazgami, choć ma tyle poważnych problemów do rozwiązania. Wszedł i ujrzał wzrokiem swym przenikliwym i głębokim wygaszacz ekranu, obwieszczający groźnie: "Jestem wirusem komputerowym. Zaraz usunę wszystkie dane z dysku..." i tak dalej. "A więc to tak chłopaki potrafią programować" - pomyślał. Niemniej dla pewności przeskanował dysk programem antywirusowym, co miał wykonać już dawno, ale mu się nie chciało. Wirusy były i owszem, typu WordCap we wszystkich dokumentach i czyhały tamże od miesięcy.

Z niniejszej opowiastki wynikają, jeśli dokładnie policzyć, dwa wnioski. Po pierwsze, nie zanosi się, aby rychło komputery były na tyle proste i zrozumiałe, aby poradziła sobie z nimi gospodyni domowa. Sekretarka, która poza wszystkim jest taką właśnie gospodynią i to jeszcze z jakimś obyciem komputerowym, nie potrafi odróżnić fikcji od prawdy. Zresztą nie tylko ona. Po drugie zaś, dzieciaki szefów potrafią nieraz zmusić gnuśnych pracowników - w tym przypadku Lokalnego - do lepszego wykonywania zadań. Nawet jeśli robią to jeszcze nieświadomie, to jednak już coś w genach się odzywa.

Piotr Schmidt

(agent zakładowy)

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200