Lukrowany świat Lukrecji

Temat dzisiejszego felietonu przypomina nieco kopanie leżącego, tzn. nie tylko nie jest elegancki, ale i nie przynosi żadnej przyjemności. Czytelnicy pamiętają zapewne, że jakiś czas temu w felietonie Wieczny pielgrzym (CW nr 15/2000) opisałem perypetie z Bankiem PKO BP oraz "internetowym" uzyskiwaniem wieści o własnych pieniądzach. Jestem człowiekiem upartym, postanowiłem więc jednak sprawdzać, co się dzieje na moim koncie.

Temat dzisiejszego felietonu przypomina nieco kopanie leżącego, tzn. nie tylko nie jest elegancki, ale i nie przynosi żadnej przyjemności. Czytelnicy pamiętają zapewne, że jakiś czas temu w felietonie Wieczny pielgrzym (CW nr 15/2000) opisałem perypetie z Bankiem PKO BP oraz "internetowym" uzyskiwaniem wieści o własnych pieniądzach. Jestem człowiekiem upartym, postanowiłem więc jednak sprawdzać, co się dzieje na moim koncie.

W podróż do Warszawy się nie udałem, bo informacje o kilku liczbach nie są tyle warte, abym miał poświęcać dla nich urlop oraz ciężko zarobioną gotówkę. Niektórzy Czytelnicy (pozdrowienia dla pana Jarosława z Krakowa) sugerowali, bym wykorzystał wynalazek pana Bella, twierdząc, że w niektórych lokalnych oddziałach PKO BP udaje się w ten staroświecki sposób załatwić sprawę. Nie wiem, skąd Czytelnik wie, że pracuję w odległości ca 250 metrów od budynku, z którego wykonano pierwszą na świecie rozmowę międzymiastową i zastosowanie tego rozwiązania kołatało w mej pustej głowie. Jednakże zauważyłem pewien feler w tym rozwiązaniu, a mianowicie różnicę czasu miedzy Warszawą oraz Bostonem, a także znaczne koszty. Jako że jestem osobą nie tylko leniwą, ale i oszczędną, wybrałem rozwiązanie pośrednie - poprosiłem córkę o odbycie stosownej rozmowy. Okazało się, że ludzie w stolicy nie są tak ufni jak na prowincji (z całym szacunkiem dla niegdysiejszej stołeczności Krakowa) i nie chcą udzielać informacji przez telefon.

Tak więc moja zabiegana córka zmuszona była wybrać się do banku osobiście i odstać swoje w kolejce. Wprawdzie za pierwszym podejściem bój spaliła, że tak powiem, bo pan operator akurat nie pracował, ale już za drugim razem się udało! Okazało się, że w swej dalekosiężności bank zadbał o moje bezpieczeństwo do tego stopnia, iż zakodował także adres skrzynki pocztowej. Jak na nowoczesną instytucję przystało, kodowanie odbyło się automatycznie i wśród kilku cyfr znalazła się litera "l", niestety na komputerze wyglądająca bardzo podobnie do jedynki. Otrzymałem więc od córki typowy list szpiegowski: "Pani z banku twierdzi, że wszystko działa... konto: z5l(L jak lukrecja)07yw8, hasło: 6YtQztHng". Wpisałem i rzeczywiście zadziałało!

O problemie paranoi prywatności pisałem swego czasu w felietonie Prywatna prywata (CW nr 17/99), ale myślę, że zdrowego rozsądku nigdy dosyć. Przez ostatnie 24 lata mam ten sam numer konta w tym samym banku. Nie tylko ja nauczyłem się go na pamięć, ale zna go co najmniej setka osób, które widziały moje czeki, dostają z niego regularnie opłaty albo robią nań przelewy. Numer mego konta jest w jakimś sensie publiczny i w związku z tym świetnie nadaje się jako identyfikator. Tym bardziej że w listach z wyciągami tenże numer figuruje w całej okazałości (ze wszystkimi dodatkami) w nie szyfrowanym tekście, a więc każdy, kto się uprze, i tak go odczyta. Początkowe hasło dostępowe do mojej nowej skrzynki pocztowej zmieniłem na prostsze, bo mam za dużo haseł do pamiętania i zapisywania.

Zapytają Państwo, a gdzie lukier? Dekorowanie tortu to nic w porównaniu z formatowaniem moich wyciągów - jakiś pracownik IT w PKO BP spędził niewątpliwie wiele godzin, rysując za pomocą kresek i myślników ozdobne ramki, w których pojawia się wyciąg. Oczywiście, całkowicie niestrawny po przejściu przez pocztę elektroniczną. Jak lukier...

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200