Prezydent a sprawa informatyki

Czy wybór na prezydenta USA George W. Busha zwiastuje dobrą przyszłość dla amerykańskiego sektora teleinformatycznego? (Saratoga Springs, USA)

Czy wybór na prezydenta USA George W. Busha zwiastuje dobrą przyszłość dla amerykańskiego sektora teleinformatycznego? (Saratoga Springs, USA)

Przedziwne są wyroki giełdy nowojorskiej. W ciągu niedawnych - trwających pięć tygodni - wyborów prezydenckich, których zwycięzcą - aby nie rzec pyrrusowym - został w końcu George W. Bush, obserwując notowania giełdy można było z grubsza przewidzieć, który kandydat wysuwa się na czoło. Świat biznesu, w tym także wielu "kapitanów nowej technologii", zdawał się skłaniać ku poglądowi, że dla biznesu korzystniejszy będzie triumf republikański.

Giełda w dół

Kiedy jednak wybór ów nastąpił, zanim jeszcze prezydent elekt zdążył obwieścić światu nazwisko choćby jednego członka przyszłego gabinetu, na giełdzie nastąpiło załamanie i w ciągu jednego dnia akcje Microsoftu straciły ok. 9% wartości. Czy więc wybór Busha rzeczywiście zwiastuje dobrą przyszłość amerykańskiemu sektorowi teleinformatycznemu? Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, zapewne nie pisałbym w tej chwili kolejnego artykułu, tylko żeglował swym luksusowym jachtem po Karaibach. Niemniej pytanie to w trakcie kampanii wyborczej jest wielokrotnie podnoszone.

Rozważania te pojawiały się zwykle w kontekście relacji z uwodzicielskich wypraw kandydatów prezydenckich do Doliny Krzemowej. Pojawiali się tam często i z przyczyn dobrze zrozumiałych. Pierwszym i najważniejszym były oczywiście pieniądze, duże pieniądze, jakie można tu pozyskać na finansowanie kampanii. Nie był to jednak powód jedyny. Drugim był fakt, że choć przewaga Ala Gore'a w całym stanie Kalifornia była widoczna od początku kampanii, to Dolina Krzemowa w szczególności wydawała się żywiołem, w którym czuł się on swobodnie.

Jako wyborcy, reprezentanci nowej technologii są jednak kapryśni i pozbawieni partyjnych lojalności. Jest wśród nich wielu ludzi zwanych tu swing voters, czyli mogących w ostatniej chwili zmienić swą wyborczą decyzję. Dolina Krzemowa wreszcie, na którą zwrócone są oczy wszystkich Amerykanów widzących w niej nowe eldorado, ma swą mistykę, którą prezydenccy kandydaci chętnie by od niej pożyczyli.

Po pieniądze z krzemu

Gore, który nie rozstaje się z notebookiem, tak jak inni nie mogą żyć bez telefonu komórkowego, a przed laty był on jednym z testerów komputerów Palm Pilot VII, wykazuje z Doliną Krzemową silniejsze kulturowe powinowactwo. Jego niefortunne przejęzyczenia, w których przypisywał sobie zasługę wynalezienia Internetu, choć trochę osłabiły jego wiarygodność w oczach środowiska komputerowego, zostały mu właściwie wybaczone i w trakcie kampanii w gruncie rzeczy panowała zgodność, że jego kompetencja w dziedzinie nowoczesnej technologii znacznie przekracza kwalifikacje Busha, który zresztą generalnie uważany był za - mówiąc delikatnie - "mniej uczonego". Krążą plotki, że nie korzysta z Internetu, a nawet nie używa poczty elektronicznej.

Może się więc wydać nieco zaskakujący fakt, że - jak doniósł na początku października br. New York Times - pochodzące z Doliny Krzemowej datki na kampanię George'a W. Busha (2,1 mln USD) przekraczały dwukrotnie donacje dla Ala Gore'a. W sumie, w czasie całej kampanii wyborczej w Dolinie Krzemowej politycy zebrali ok. 22 mln USD, z czego 12 mln USD zasiliło fundusze Partii Republikańskiej, zaś 9 - Partii Demokratycznej. Czym wytłumaczyć ten przedziwny paradoks? Nie jest to wcale łatwe, platformy wyborcze obu kandydatów w kwestiach żywotnych dla przemysłu komputerowego bowiem brzmiały tak podobnie, że różnic szukać trzeba między wierszami.

Przemysł czy nauka

Pewne różnice wszakże można dostrzec, jako że przeciętnie wykształcony amerykański wyborca jest na ogół w stanie odróżnić demokratę od republikanina - szczególnie gdy są oni prezydenckimi kandydatami. Kiedy więc Bush i Gore patrzą na Dolinę Krzemową i jej przyszłość, być może patrzą na to samo, ale widzą co innego. Bush widzi biznes, a Gore - naukę.

Jest to zrozumiałe, ponieważ doświadczenie zawodowe Bush, zanim został politykiem, zdobywał w przemyśle naftowym i baseballu, gdzie nie miał kontaktu z nauką, Gore zaś zawsze był molem książkowym o temperamencie prymusa i silnej fascynacji nowoczesną technologią. Może to częściowo przynajmniej wyjaśnić, dlaczego kandydatura Busha wydawać się mogła bardziej atrakcyjna wysokiej rangi menedżerom przemysłu informatycznego, którzy dawali mu pieniądze, a w zamian za to Gore zdobył w Dolinie Krzemowej 61% wyborczych głosów, wobec 34% oddanych na Busha.

Wodzowie przemysłu teleinformatycznego najbardziej życzyliby sobie, by administracja państwowa i politycy dali im święty spokój i nie próbowali poddać Internetu jakiejkolwiek regulacji czy opodatkowaniu. Istnieją jednak pewne kwestie, których bez polityków rozwiązać nie można.

W tych kwestiach obaj kandydaci wykazywali starannie wystudiowane podobieństwo. Obaj byli zwolennikami dalszego otwarcia w handlu z Chinami, obaj głosili, że państwowa regulacja i kontrola internetowej komunikacji powinny być minimalne. Byli za udzielaniem przez państwo kredytów podatkowych firmom prowadzącym badania podstawowe i wdrożeniowe. Obaj obiecują także pracować nad poprawą systemu oświatowego, który dziś nie może sprostać kadrowym potrzebom dynamicznie rozwijającego się przemysłu. Zarówno Bush, jak i Gore zadeklarowali poparcie dla reformy polityki imigracyjnej, pozwalające na zatrudnienie przez przemysł informatyczny większej liczby wysoko kwalifikowanych obcokrajowców.

Ograniczanie pozwów sądowych

Jedna z różnic w wyborczych prezentacjach obu z kandydatów, która zwrócić mogła przychylną uwagę wielu menedżerów firm technologicznych na republikanów, nie dotyczyła na pozór komputerów ani Internetu. Była to obietnica Busha, że jeśli zostanie wybrany, będzie pracować nad takimi zmianami w systemie prawa cywilnego, które ograniczą liczbę pozwów sądowych z tytułu szkód materialnych. Dotychczasowy system pozwalał, np. udziałowcom w spółkach giełdowych, na kierowanie na drogę sądową pozwu z żądaniem rekompensaty za straty spowodowane przez gwałtowne fluktuacje wartości akcji w wyniku jakoby nieudolności menedżerów. W przemyśle informatycznym fluktuacje te są szczególnie gwałtowne, dlatego stanowisko Busha zjednuje mu tam wielu sojuszników.

Gore z kolei cieszy się wielkim poparciem aktywistów ochrony interesów konsumenckich i adwokatów, zdecydowanie nie popierających zmniejszania liczby cywilnych spraw sądowych.

Co do innej drażliwej sprawy, jaką jest rola rządu w zwalczaniu internetowej pornografii, konsekwencje wyboru jednego czy drugiego kandydata wydawały się trudne do rozróżnienia. Gore, jako członek administracji Clintona, był zaangażowany w przeprowadzenie przez Kongres aktu zmierzającego do jej ograniczenia (Communication Decency Act), który w końcu uznany został przez sądy za niezgodny z Konstytucją i unieważniony. Bush, ze swej strony, podkreśla, że jest zwolennikiem pełnej wolności słowa, ale demokraci w czasie kampanii wyborczej zwrócili uwagę na fakt, iż Bush związany jest z konserwatywnym odłamem amerykańskiego elektoratu, tradycyjnie skłonnym do popierania prób cenzury obyczajowej.

Efekty za 4 lata

Co przyniesie prezydentura Busha Dolinie Krzemowej i gospodarce amerykańskiej, nie sposób przewidzieć. Być może to, kto w ciągu najbliższych czterech lat będzie kierował USA, nie będzie miało dla amerykańskiego przemysłu teleinformatycznego większego znaczenia. Wydaje się oczywiste, że niezwykły rozwój tego przemysłu w ostatnich latach, odpowiedzialny w dużej mierze za najdłuższy w historii Ameryki okres nieprzerwanego wzrostu gospodarczego, traci - jeśli już nie utracił - impet. W połowie grudnia br. brytyjski The Times pisał: "W miarę jak mania komputerowa i internetowa ulegać będzie opamiętaniu, jasne się stanie, że technologia nie składa się tylko z komputerów i oprogramowania, a że Ameryka nie posiada bynajmniej monopolu na wszelkie nowe idee dotyczące nowoczesnej technologii. W dziedzinie telefonów komórkowych, w przemyśle lotniczym, farmaceutycznym i biotechnologicznym europejskie kompanie radzą sobie znakomicie".

Zanim jednak USA odda Europie prowadzenie w zakresie nowoczesnych, technologicznych przedsięwzięć gospodarczych, amerykański przemysł komputerowy może mieć jeszcze jedną szansę na wielkie zamówienie. Przed następnymi wyborami trzeba będzie zastąpić w niezliczonych okręgach wyborczych dziewiętnastowieczne maszyny do głosowania w miarę niezawodnymi urządzeniami elektronicznymi. Wszystko po to, aby nie powtórzyły się tegoroczne kłopoty z ręcznym zliczaniem głosów.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200