Najwyższe stopnie zasilania

Losy wojenne rzuciły moich rodziców z Poznania do niewielkiej mieściny na południu Wielkopolski, gdzie dane mi było przyjść na świat. Działała tam niewielka, lokalna, poniemiecka elektrownia, wyróżniająca się tym, że dostarczała prąd stały, od zmroku do około dziesiątej wieczorem.

Losy wojenne rzuciły moich rodziców z Poznania do niewielkiej mieściny na południu Wielkopolski, gdzie dane mi było przyjść na świat. Działała tam niewielka, lokalna, poniemiecka elektrownia, wyróżniająca się tym, że dostarczała prąd stały, od zmroku do około dziesiątej wieczorem.

Pojęcie zmroku jest względne, co widać chociażby w poznańskich tramwajach, gdzie siedzący w oszklonych - a przez to jaśniejszych niż wnętrze tramwaju - kabinach, motorniczowie rano wyłączają oświetlenie za wcześnie, a wieczorem włączają za późno, co przeszkadza np. w czytaniu, a sprzyja kieszonkowcom. A w ogóle to kilka ostrych, a zbytecznych przyspieszeń, czego żaden motorniczy pasażerom nie żałuje, zużywa nieporównanie więcej prądu, niż daje ten zysk na oświetleniu.

Wracając do wspomnianej elektrowni - sytuacja taka pozwalała bratu i mnie spokojnie bawić się w ciągu dnia wkładaniem do gniazdek gwoździ, drutów i co tam jeszcze dzieci mogą potrzebować do zabawy. Efektem było czasem zwarcie w momencie gdy włączano prąd, ale jakoś nikt w domu się tym nie przejmował.

Gdy czasem światło przygasało, dziadek, który był fachowcem od wszystkiego, ze słowami: - Ten stary Z. znów za dużo wypił!, ruszał do kolegi, jednoosobowo obsługującego całą elektrownię. Po paru minutach światło robiło się jaśniejsze, a gdy po jakimś czasie gasło na dobre, znaczyło to, że Z. miał jeszcze czym się z dziadkiem podzielić.

Potem przyszła elektryfikacja kraju, której istoty dziecięcym rozumem nie mogłem pojąć: no bo nagle dwa przewody na słupach (plus i minus, tak jak w bateryjce do latarki i w gniazdku) zastąpiono czterema, a bieguny zastąpione zostały jakimiś fazami... Całą chmarą dzieciaków postępowaliśmy za ekipą elektryfikacyjną, brudząc sobie ręce i odzież resztkami aluminiowych przewodów, co doprowadzało do rozpaczy dorosłych (a wszystko prało się ręcznie!).

Potem prąd był już przez całą dobę, a na okazję wichur, oblodzeń i innych kataklizmów dziadek miał w szopie, obok domu, mały silnik spalinowy z prądnicą. Zresztą brak prądu oznaczał wówczas tylko brak światła, bo poza żelazkiem innych urządzeń elektrycznych po prostu nie było, a do czasu elektryfikacji prądu nie miała tam żadna z okolicznych wiosek.

Sytuacja była już zupełnie inna, gdy przyszły planowe wyłączenia prądu w latach 70. Prawdziwą zmorą stały się wówczas windy i to nawet, gdy zamiar wyłączenia na dłużej sygnalizowano krótkim wyłączeniem ostrzegawczym. Mnie to wszystko irytowało, ale liczni znajomi chwalili sobie jednak takie przymusowe wieczory przy świecach, czego zarazem dowodem i skutkiem było nadzwyczaj liczne w tym okresie potomstwo.

Teraz podobne kłopoty przeżywa Kalifornia, do której, według niektórych opinii, reszta USA to tylko dodatek. Paradoksalnie tamtejsze problemy są wynikiem niezbyt rozsądnego, jak się okazuje, odstąpienia państwa od rządzenia wytwarzaniem i dystrybucją energii elektrycznej. Wszystko, na co w tej kłopotliwej sytuacji było stać tamtejsze władze, to wprowadzenie stanu wyjątkowego, by uniemożliwić chaotyczny i gwałtowny wzrost cen prądu. Tak jak kiedyś u nas, sięgnięto po rotacyjne, planowe wyłączenia dzielnic i miast, nie oszczędzając Krzemowej Doliny. W warunkach tamtejszego nasycenia odbiornikami prądu (komputery!) musi to być szczególnie dokuczliwe.

Brakuje tam spalinowych generatorów prądu, a te, które pracują stojąc przed domami, padają łatwym łupem złodziejów. W Internecie zaś pojawiają się instrukcje, jak podłączyć taki generator do domowej sieci, aby przy okazji nie próbować zasilać całej ulicy.

Nie każdy ma dziadka, który wszystko potrafi.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200