Świat znowu taki sam

Indonezja - szósty pod względem liczby ludności kraj świata. Najliczniejszy muzułmański kraj na ziemi, a jednocześnie miejsce, gdzie istnieją obok siebie dziesiątki innych religii, wyznań i obrzędów, rozsianych po wyspach i wysepkach.

Indonezja - szósty pod względem liczby ludności kraj świata. Najliczniejszy muzułmański kraj na ziemi, a jednocześnie miejsce, gdzie istnieją obok siebie dziesiątki innych religii, wyznań i obrzędów, rozsianych po wyspach i wysepkach.

Gdy lądujemy w Dżakarcie, wszystkie zmysły od razu sygnalizują nam, że znowu jesteśmy w innym świecie - w Azji. Zatłoczone ponad miarę, podziurawione jak sito, ulice, toną w kłębach spalin. Sklecone z bambusowych kijów i brezentowych płacht jadłodajnie porozstawiane są we wszystkich zakamarkach. Po zanurzonych w wodzie zielonych polach ryżowych brodzą osłonięte od słońca stożkowymi kapeluszami, lekko skośnookie twarze z charakterystycznie cofniętymi, jakby spłaszczonymi nosami. I tylko dzieci wydają się dokładnie takie same jak gdzie indziej. Małe, nieporadne, trochę wstydliwe, a czasami zadziorne i zabawne.

Następnego dnia wczesnym rankiem, ale już trochę po wschodzie słońca, ruszamy z Yogyakarty do Prambanan, tysiącletniego kompleksu hinduistycznych świątyń ku czci Sziwy, Wisznu i Brahmy. Na placyku przed hotelem bawi się gromada dzieciaków. Patyki, kamienie i piasek służą im za wszystko, co tylko im wyobraźnia podpowie. Jedziemy czymś w rodzaju podmiejskiego minibusu. Karoseria ledwie się trzyma resztkami przerdzewiałych spoin. Na terenie świątyni kilkuletnie szkraby próbują nam sprzedać co tylko się da. W przeciwieństwie do dorosłych robią to z wdziękiem i uśmiechem na twarzy.

Późnym wieczorem wracamy do hotelu, spacerując ciemnymi ulicami półmilionowego miasta. Mijamy ustawione wzdłuż drogi drewniane budki, które służą jako sklepy, biura, magazyny, warsztaty i domy. Z jednej z nich pada na ulice charakterystyczna, niebiesko-fioletowa poświata. Kilkanaście metrów kwadratowych klepiska otoczonego drewnianymi ścianami służy jako salon gier komputerowych. Dookoła porozstawiane monitory, a przed każdym z nich kilku-, może kilkunastoletni dzieciak trzyma w ręku pulpit sterujący. Dla nich cały świat w tym momencie ogranicza się do tego monitora. Na chwilę wracam pamięcią do swoich przechadzek po Singapurze. Parę razy trafiałem tam do kafejek internetowych, w których wszystko spowite było ciemnością. Tam mało kto "czatował" lub "imejlował". Wszyscy grali. W sieci. Prawie w każdym z singapurskich centrów handlowych, zazwyczaj w podziemiach lub na ostatnim piętrze, znajduje się olbrzymich rozmiarów, klimatyzowane centrum gier komputerowych. Średnia wieku odwiedzających oscyluje zapewne wokół 13-15 lat. Symulacje gry w koszykówkę, tenisa czy jazdy samochodem należą zdecydowanie do najłagodniejszych. Największą popularnością cieszą się oczywiście różnego rodzaju symulacje krwawych rzezi. Im więcej możliwości rozerwania na kawałki biegających po ekranie przeciwników i im więcej naturalistycznych efektów, tym większa radość na twarzach małolatów.

Kilka dni po wyjeździe z Yogyakarty ten sam widok, co w Singapurze, spotyka nas w Kuta na Bali, chyba najbardziej turystycznym miejscu w całej Indonezji. Tuż obok obiektu wszechobecnego McDonald'sa znajduje się centrum o sympatycznej nazwie "Timezone", czyli elektroniczne symulatory i gry komputerowe w całej okazałości. Hamburgery i komputery - i świat znowu wydaje się wszędzie taki sam.

Indonezja, Kuta-Bali, 26 maja 2001 r.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200