Według św. Webmastera

Coraz częściej zdarza mi się ostatnio swoiste deja` vu. Czytając teksty - nie tylko w formie elektronicznej, ale także zwykłe, papierowe - czuję się tak, jakbym czytał broszurki wydawane przez sekty. Miewają Państwo okazję spojrzeć na takie wydawnictwa?

Coraz częściej zdarza mi się ostatnio swoiste deja` vu. Czytając teksty - nie tylko w formie elektronicznej, ale także zwykłe, papierowe - czuję się tak, jakbym czytał broszurki wydawane przez sekty. Miewają Państwo okazję spojrzeć na takie wydawnictwa?

Mnie często na spacerach zaczepiają członkowie pewnej grupy wyznaniowej, a ponieważ nie wdaję się w rozmowę, zostaję zaopatrzony w czasopisma, które następnie pobieżnie przeglądam. W każdym z nich, przy najważniejszych zdaniach, znajdują się odniesienia do Pisma Świętego, nawet w najbardziej błahych kontekstach. Analogicznie w czytanych przeze mnie tekstach z dziedziny informatyki, ekonomii, społeczeństwa, nawet w artykułach o najzwyklejszych sprawach coraz częściej pojawiają się URL-e. Na przykład w codziennej gazecie niedawno przeczytałem takie zdanie: "Polacy wolą blondynki od brunetek ( www... )".

Sam często stosuję odsyłacze do źródeł zamieszczonych w Internecie. Najczęściej wtedy, gdy przytaczam jakąś opinię, ale argumentacja jest zbyt obszerna lub nie dość ciekawa, żeby zacytować ją w ramach felietonu, takiego jak ten. Także wtedy, gdy opisuję konkretne zasoby Internetu, a słowa nie mogą przecież oddać całego obrazu. Zawsze jednak zdaję sobie sprawę, że Computerworld ma Czytelników przywiązanych do konkretu, sceptycznie oceniających opinie płynące z mediów, a jednocześnie skomputeryzowanych i zinternetyzowanych, którzy mogą sięgnąć do źródła i łatwo zweryfikować moje słowa.

Jednak coraz częściej widzę URL pojawiający się w tekście nie w celu odesłania Czytelnika do źródła, a w celu uwiarygodnienia przedstawianych tam poglądów. Nie chodzi o to, żeby ktoś sięgnął do wskazywanej strony WWW (bo trudno oczekiwać, że osoba czytająca gazetę w autobusie nagle podłączy się do Internetu), a jedynie o dodanie większego znaczenia słowom pojawiającym się w tekście. Przytoczenie adresu internetowego ma jedynie stworzyć wrażenie prawdziwości treści i kompetencji autora, czyli taką samą, jak odwołania do wersetów z Pisma, obecne w broszurkach religijnych.

O ile jednak Biblia jest dla większości ludzi autorytetem, o tyle nie bardzo wiadomo, dlaczego autorytetem miałby być link do zdalnego adresu. Słyszałem niedawno, że szanująca się uczelnia nie dopuszcza w publikacjach naukowych odwołań do źródeł obecnych wyłącznie w Internecie (tj. nie opublikowanych nigdzie indziej). Wychodzi z założenia, że tylko komitety redakcyjne specjalistycznych periodyków są w stanie zweryfikować merytoryczną wartość publikacji. Ten, moim zdaniem, bardzo rozsądny obyczaj świadczy, że nie warto przypisywać zbyt wielkiego znaczenia treściom zamieszczanym w sieci, a weryfikowanym jedynie przez webmasterów (a i to nie zawsze).

Po głowie mi krąży też myśl, że może gdzieś, kiedyś pojawi się nowy ruch religijny, który Internetowi przypisze boskie atrybuty. Wbrew pozorom, nie byłoby to nic nowego. Na dalekich wyspach Pacyfiku istnieją tzw. kulty cargo, "czczące" samoloty wojskowe, które podczas wojny przywoziły zaopatrzenie dla marines, mających tam swoje bazy. Dziś w Polinezji budują niby-pasy startowe i czekają, że kiedyś stalowe ptaki powrócą, a z ich trzewi wysypią się dobra w wielkiej obfitości, dostępne dla wybranych, którzy dziś nie ustają w wierze. Nie wiem, czy Pierwszy Prezbiteriański Kościół Internetu powstanie, ale jeżeli to się stanie, to na pewno w Kalifornii, ojczyźnie sekt i internetowej rewolucji.

W każdym razie pierwszy krok - przypisanie URL-om wstawianym w tekście wartości podobnej, jak cytatom z Pisma - został już uczyniony.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200