Znak czasów

Steve prowadzi firmę detektywistyczną. Opowiada nam historyjki z życia wzięte. Z życia Idaho. Pustynia i góry, z dala od Krzemowej Doliny i zaludnionego

Steve prowadzi firmę detektywistyczną. Opowiada nam historyjki z życia wzięte. Z życia Idaho. Pustynia i góry, z dala od Krzemowej Doliny i zaludnionego

Wschodniego Wybrzeża. Opowiada nam o "wojnie o wodę". Próbujemy dociec, o co chodzi, ale jakoś wymyka się to naszej percepcji. Dajemy za wygraną i przyjmujemy na wiarę, że ludzie walczą tu o wodę.

Następnego dnia wybieramy się na ranczo Steve'a. Po drodze chcemy zobaczyć malowidła naskalne dawnych Indian. Rysunki znajdują sie na ziemi niczyjej, ale żeby tam dotrzeć, trzeba przejść przez teren prywatny. A własność w Ameryce to rzecz święta. Rozglądamy się więc bacznie w poszukiwaniu właściciela terenu. Podjeżdżamy do czegoś, co kiedyś było przyczepą kempingową. Nikogo nie ma. Próbujemy szczęścia na drugim ranczo. Niestety, też opustoszałe. W końcu decydujemy się zostawić samochód i ruszamy, ignorując porozstawiane znaki "Teren prywatny. Wstęp wzbroniony". Steve uspokaja: "Znaki mogą sobie stać. Prawo jest takie, że możesz tu być, aż cię właściciel nie wyprosi". Steve był policjantem, więc pewnie wie, co mówi.

Oglądamy to, co mieliśmy obejrzeć, i ruszamy w drogę powrotną. Na horyzoncie pojawia się motocyklista. Okazuje się właścicielem ziemi, na której zostawiliśmy samochód. Grzecznie, aczkolwiek stanowczo wyjaśnia nam, co oznacza zwrot "wstęp wzbroniony", i prosi o zabranie samochodu. Steve, nie zrażony humorem gospodarza, wdaje się w konwersację, która rozwiązuje język właścicielowi terenu.

Żyło im się tu dobrze, dopóki nie pojawił się ich nowy sąsiad - bogacz, który zaczął skupować tutejsze tereny. Poprzedni właściciel nie miał za wiele grosza przy duszy, więc i ziemi nie uprawiał za wiele. Teraz też nikt jej nie uprawia, bo bogacz przerejestrował ją z uprawnej na nieużytki. Nie dość, że to zrobił, to dostał jeszcze za to pieniądze. W Stanach Zjednoczonych jest nadprodukcja żywności i każdy, kto zrezygnuje z uprawy, otrzymuje od rządu rekompensatę.

Ale problem nie w ziemi, lecz w wodzie. Widać, jak nasz gospodarz spina się w sobie, gdy zaczyna o tym mówić. Poprzedni sąsiad nie uprawiał ziemi, ale i wody nie zużywał. Bogacz ma w dole rzeki hydroelektrownię i skupuje każdy intratny kawałek ziemi, by zapewnić sobie produkcję energii. A że ostatnie lata były suche, to i wody tutaj nie za wiele. "My tu bydła nie mamy czym poić, a on tam sobie turbiny napędza" - mówi poirytowany. Widać, że najchętniej przeciągnąłby bogacza przez wyżymaczkę. Żegna się z nami, przypomina o zabraniu samochodu i odjeżdża.

Chcąc nie chcąc wdepnęliśmy w środek "wojny o wodę", więc wracamy do wczorajszej rozmowy ze Steve'em. W Idaho i kilku innych stanach Zachodniego Wybrzeża z prawem do ziemi jest związane prawo do wody. Z każdym akrem ziemi związana jest określona liczba galonów wody, niezbędnych do jej nawadniania i uprawy. Gdy rzeka czy jezioro nie zapewniają wszystkim wystarczającej ilości wody, wówczas o dostępie do niej decyduje pozycja w kolejce. A ta bierze się jeszcze z dawnych czasów, gdy osiedlali się tutaj pionierzy. Wówczas pierwszy, który tu przyszedł, miał pierwszy prawo do nawadniania swojej ziemi. Kolejni przybysze mogli nawadniać swoje ziemie dopiero po nim. Dziś galony wody przelicza się na stopy i cale poziomu wody i gdy ten spada poniżej normy, zaczyna się odcinanie ujęć wody. Ostatni w kolejce do niej mogą tylko patrzeć, jak im ziemia wysycha. Albo kraść wodę, co - jak mówi Steve - jest tutaj na porządku dziennym.

Gdybym tu nie był i sam tego nie widział, to pewnie bym nie uwierzył. W kraju, który nadaje tempo światowej gospodarce i jest niekwestionowanym liderem e-gospodarki, ludzie gotowi są pozabijać się o dostęp do wody. Może, nomen omen, jest to oznaka nadchodzących czasów.

Stany Zjednoczone, Idaho Falls, 20 sierpnia 2001 r

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200