Stare i nowe obyczaje

Jest to miasteczko wąskich, brukowanych uliczek, parterowych domów o pastelowych ścianach i małych, zielonych placykach.

Jest to miasteczko wąskich, brukowanych uliczek, parterowych domów o pastelowych ścianach i małych, zielonych placykach.

Obok ratusza alejki parku obsiaduje gromada pucybutów. Niskie korpulentne Indianki z tobołami w rękach, z przerzuconymi przez ramię kocami, w których są owinięte ich kilkumiesięczne brzdące, przemierzają miasteczko z jednego krańca na drugi. Otoczone ze wszystkich stron górami, wśród których drzemią indiańskie wioski, San Cristobal de las Casas jest miastem, do którego okoliczni przyjeżdżają, by coś kupić lub sprzedać.

Odwiedzamy jedną z pobliskich wiosek, San Juan Chamula. Wchodzimy do kościoła. Pozbawioną ławek posadzkę przykrywa coś w rodzaju siana. Do ołtarza dochodzi się lawirując wśród tysięcy świec. Wzdłuż bocznych ścian poustawiane dziesiątki gablot z wizerunkami świętych, czuwających nad wszelkimi aspektami życia codziennego. W nawie głównej, za ołtarzem, tam gdzie przywykliśmy widzieć ukrzyżowanego Chrystusa, wizerunek najbardziej tu czczonego Jana Chrzciciela.

Wszędzie na podłodze siedzą grupki Indian. Butelki i kieliszki z ognistą wodą krążą od ust do ust. Monotonna, i wprowadzająca w trans muzyka miesza się z głosem rytmicznie zawodzących szamanów. Nad ogniem świec wyświęcają oni przynoszone przez Indian przedmioty - symbole zdrowia i powodzenia. Wśród pięciu rytualnych rzeczy poczesne miejsce zajmuje... coca-cola, za sprawą której co rusz słychać silne beknięcia obwieszczające ucieczkę złych duchów z wnętrza ciała. Coca-cola "wyniesiona na ołtarze" to dosyć nieoczekiwany efekt postępującej globalizacji.

By wczuć się w atmosferę miasta, snujemy się po jego ulicach, przeciskamy na targu między straganami, włóczymy się po parkach i placykach. Wszędzie, gdzie się pokazujemy, indiańskie twarze natychmiast znikają z linii obiektywu. Podniesiony do oka aparat fotograficzny jest dla nich niechybnym sygnałem, że ich dusza znowu znajduje się w niebezpieczeństwie.

Widoki twarzy chowanych za chustami, sylwetki uskakujące w najbliższy zaułek czy wręcz wygrażania w naszym kierunku stają się nieodłączną częścią zwiedzania. Wszystko, by nie dać sobie zabrać duszy. Aż dziwne, że w świecie, w którym królują media, i w kraju zdominowanym przez telenowele są jeszcze takie zachowania. I to nie gdzieś głęboko w dżungli, lecz na ulicach wiosek i miast. Poza czy głęboka wiara?

Może jedno, może drugie, ale prawdę powiedziawszy nic nadzwyczajnego, jeśli spojrzeć na nasze zachowania. Płeć, wiek, adresy, stan posiadania, rasa, rysopis, wyznanie, przekonania polityczne, dolegliwości, choroby i wszystko, co tylko może mieć materialną postać, opisującą nas i nasze zachowania, chronimy jak oka w głowie i w dodatku z niemałą pomocą prawa. Stajemy się coraz bardziej świadomi swojej unikalności i stojącej za tym wartości. A może raczej zagrożeń kryjących się za coraz większą wiedzą i sposobami opisania nas samych. Może więc już dziś, zanim będzie za późno, powinniśmy zacząć poważnie myśleć, jak skutecznie chronić wiedzę o naszym DNA.

I pomyśleć, że w ten sposób możemy wrócić do wierzeń jednego z ludów Afryki, który niszczył wszystkie pozostawiane cząstki ciała, takie jak paznokcie, włosy czy naskórek, a wszystko po to, by nie dostały się one w ręce wrogich im szamanów, którzy - mając w rękach części ich ciała - niechybnie rzuciliby na nich zły urok.

Ponoć historia kołem się toczy.

Meksyk, San Cristobal de las Casas, 13 lipca 2001 r.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200