Znowu w szkole

Miasto Gwatemala. Tutaj znajomość angielskiego nie na wiele się przydaje. Zaraz po wyjściu z samolotu

Miasto Gwatemala. Tutaj znajomość angielskiego nie na wiele się przydaje. Zaraz po wyjściu z samolotu

trafiamy na urzędników biura imigracyjnego, z którymi rozmawiając łamanym hiszpańskim ustalamy, że musimy kupić wizę. Szósta rano to nie najlepsza pora na załatwianie formalności. Wszyscy jeszcze jakby zaspani i niezbyt skorzy do pośpiechu. W spokoju i pokorze oczekujemy, aż urzędnik zechce się nami zająć, a wszystko niestety wskazuje na to, iż nie będzie to szybko, bo... ma problemy ze swoim komputerem.

Delikatnie zaglądam mu przez ramię. Znajomy widok okienka z emulatorem terminalu unixowego i magiczne "login:" i "password:". Któraś już z kolei próba dostania się do systemu zawodzi. Nieśmiało podpowiadam, że może trzeba nacisnąć "Caps Lock" i wpisywać wszystko małymi literami. Zostaje zmierzony podejrzliwym wzrokiem, szybko więc dodaję wyuczoną na lekcjach hiszpańskiego formułkę: "Jestem inżynierem informatykiem". Wiadomo, w kontaktach z władzą widok lichy i durnowaty pomaga najlepiej. Chwilę później urzędnik zadowolony z pomyślnego obrotu sprawy otwiera szufladę - jakby nie mógł tego zrobić pół godziny wcześniej - i wypisuje nam wizy. No to jesteśmy w Gwatemali.

Udajemy się do Antigua. Tutaj transport publiczny jest zdominowany przez amerykańskie "gimbusy" rodem gdzieś z lat siedemdziesiątych. Siadamy na niewielkich ławeczkach szkolnego autobusu i w drogę. Nomen omen do szkoły. Dawna stolica Gwatemali, położona w dolinie między trzema wielkimi wulkanami, opuszczona pod koniec XVIII w. po wielkim trzęsieniu ziemi, jest dzisiaj małym, cichym i urokliwym miasteczkiem. Miejsce w sam raz do nauki hiszpańskiego.

W centrum miasta w co drugim budynku mieści się szkoła języka hiszpańskiego. Na dziedzińcach i tarasach domów porozstawiane małe stoliki. Przy każdym para: uczeń i nauczyciel. Popołudniami w parkach i kawiarenkach turyści z zeszytami i notatkami powtarzają materiał z porannych lekcji. Każdy opanowany manią nauki języka zwraca się do siebie po hiszpańsku. Angielski prawie jakby nie istniał. Wybieramy jedną z kilkudziesięciu szkół w mieście. Różnica między szkołami jest taka, że jedne mają lepsze stoliki, inne - gorsze. Żadna nie ma własnego programu nauczania czy własnego zestawu pomocy naukowych. Tutaj wszystko, zupełnie wszystko zależy od nauczyciela i jego inwencji. Tu nie ma pod ręką kserokopiarek, tu nie ma książek z ćwiczeniami dla ucznia, tu nie ma komputerów z gotowymi testami, tu nie ma filmów wideo czy choćby kaset magnetofonowych ze stereotypowymi historyjkami. Jest on, który zna hiszpański, i ja, który chce mówić po hiszpańsku. Zeszyt, długopis i wszystko trzeba napisać.

Trudno mi wypowiadać się na temat wyższości nowoczesnych metod nauczania nad tradycyjnymi, ale opowieści o tym, że współczesne szkoły uczą jedynie skutecznego kserowania i używania "copy-paste", nie są chyba nikomu obce. Cokolwiek by powiedzieć, to wśród naszych nauczycieli krąży taki dowcip. "Jak się nazywa osoba, która mówi wieloma językami? Poliglota. A jak się nazywa osoba, która zna tylko jeden język?... Amerykanin". No cóż, czyżby recepty na sukces e-gospodarki trzeba było szukać we wrodzonym umiłowaniu do lenistwa?

Gwatemala, Antigua, 20 czerwca 2001 r.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200