pilawski.ja.pl

Od połowy stycznia brytyjska organizacja Nominet, zajmująca się prowadzeniem rejestrów i serwerów nazw domen internetowych, rejestruje osobiste domeny drugiego poziomu. Przykładowo, gdyby domenę taką chciał zarejestrować ich premier, miałaby ona postać: blair.me.uk

Od połowy stycznia brytyjska organizacja Nominet, zajmująca się prowadzeniem rejestrów i serwerów nazw domen internetowych, rejestruje osobiste domeny drugiego poziomu. Przykładowo, gdyby domenę taką chciał zarejestrować ich premier, miałaby ona postać: blair.me.uk.

Nazwy domen kończących się na me.uk są przyznawane zgodnie z regułami, z którymi można się zapoznać pod adresem www.nominet.org.uk/rules/rup5.html. Nazwy przyznaje się na zasadzie pierwszeństwa zgłoszeń osobom fizycznym, które "mają związek ze Zjednoczonym Królestwem".

Aby ograniczyć "dzikie" zajmowanie domen w celu np. ich późniejszej sprzedaży, początkowo wprowadzono opłaty w wysokości pięćdziesięciu funtów. Opłata będzie maleć co miesiąc, by w lipcu osiągnąć docelowe pięć funtów.

W poniedziałek 14 stycznia, w pierwszym dniu obowiązywania nowych reguł, zarejestrowano aż (tylko?) 1300 nazw.

Sieć Internet (a właściwie jej poprzedniczki) została tak pomyślana, aby mogła działać również w warunkach braku pewnych połączeń. Brak zasobów centralnych i zdolność do bieżącej autokonfiguracji miały jej zapewniać zdolność funkcjonowania nawet w warunkach ataku jądrowego.

Czy jednak rzeczywiście nie ma tam żadnych zasobów centralnych?

Pewnymi zasobami tego rodzaju są właśnie główne (root) serwery nazw domen, o które ostatnio rozgorzał spór między europejską organizacją, zajmującą się tymi nazwami (CENTR - Council of European National Top-Level Domain Registries), a "centralą", czyli Internet Corporation for Assigned Names and Numbers (ICANN).

Ta pierwsza, a właściwie tworzące ją organizacje krajowe (m.in. DENIC w Niemczech, Nominet w Wlk. Brytanii, SIDN w Holandii i AFNIC we Francji) chcą przestać płacić tej drugiej. A płaciły dotąd niemało, gdyż każda po 85 tys. USD rocznie. Twierdzą one, że tak do końca to nie wiadomo, za co naprawdę płacą.

Członek komitetu zarządzającego CENTR Bart Boswinkel twierdzi, że awaria głównych serwerów nieuchronnie spowoduje stopniową zapaść całej sieci, a nie ma wiarygodnej informacji na temat sposobu zarządzania tymi serwerami i ich zabezpieczeń. Wiadomo tylko, że serwerów tych jest trzynaście, z czego tylko jeden jest prowadzony przez firmę (VeriSign), a pozostałe obsługują wolontariusze.

Firma VeriSign twierdzi z kolei, że u niej wszystko jest jak trzeba, łącznie z wszelkimi zabezpieczeniami i rozproszonym po świecie sprzętem zapasowym. Firma ta chwali się, że ma w swych zasobach 28 mln nazw i obsługuje ponad 5 mld zapytań o nie każdego dnia. Firma ta stosuje własne oprogramowanie i nie używa programów BIND (Berkeley Internet Name Domain), które niedawno okazały się całkowicie nieodporne na ataki blokujące dostęp i które są na całym świecie najczęściej stosowanym tego rodzaju oprogramowaniem.

Z własnej praktyki korzystania z sieci też pamiętam kilka przypadków, gdy całe właściwie zasoby amerykańskie były niedostępne przez kilka do kilkunastu godzin. Przynajmniej dwa razy był to efekt zjawiska określanego w USA jako "sezon koparek", kiedy to łyżki takich maszyn zadziwiająco sprawnie wynajdują w ziemi światłowody (a kolejna wiosna tuż-tuż!), innym razem błąd operatora jednego z głównych serwerów, który rozesłał do pozostałych pusty plik z nazwami i przypisanymi im adresami.

A wracając do Brytyjczyków - zastanawiam się, czy, gdybym chciał wystąpić o przyznanie mi ich osobistej nazwy domeny, za dowód "związków ze Zjednoczonym Królestwem" wystarczyłoby to, że kiedyś spisali mnie w swoim spisie powszechnym (kilkanaście stron dużego formatu!), bo spisują wszystkich przebywających w danym dniu na swoich wyspach?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200