Yahoosoft?

Dobrze, że wiadomość ta przyszła w piątek, bo, zanim pojawią się komentarze i dywagacje, można pospekulować samemu (a potem okaże się, że i tak było to jak kulą w płot...).

Dobrze, że wiadomość ta przyszła w piątek, bo, zanim pojawią się komentarze i dywagacje, można pospekulować samemu (a potem okaże się, że i tak było to jak kulą w płot...).

Piszę więc niniejszy tekst wieczorem, w sobotę 2 lutego, następnego dnia po tym, jak Microsoft ogłosił zamiar przejęcia Yahoo. Sądząc po okolicznościach i zaproponowanej stawce (blisko 60% ponad bieżącą wysokość notowań giełdowych) - przejęcia określanego jako "wrogie", bezwarunkowego i bez możliwości negocjacji.

Serwis Yahoo znam ze sprawnej poczty elektronicznej o nieograniczonej pojemności, która niebywale trafnie wyłapuje podejrzane przesyłki, kierując je do przeznaczonej na to przegródki w skrzynce. Pamiętam też, że miało Yahoo ostry zjazd finansowy, gdy rozpadała się bańka z dot-comami (akcje Yahoo spadły wtedy cztero- czy nawet pięciokrotnie).

Dwie rzeczy tu zastanawiają. Pierwsza - że oferta Microsoftu zbiegła się w czasie z komunikatem Yahoo o ograniczeniu zakresu działania o dziedziny, które nie dały oczekiwanych wyników, jak np. nietrafiony serwis społecznościowy. W efekcie pracę ma tam stracić tysiąc spośród blisko 15 tys. pracowników, co ma znacząco obniżyć koszty. Oznacza to też, że do obiecywanego przez prezesa Yahoo odbicia droga jeszcze daleka, bo przecież kto się rozwija, ten wydaje, a nie szczędzi.

Druga sprawa zaś dotyczy samego Microsoftu, bo skoro chce kupić, to czegoś mu brak i wygląda na to, że brak mu akurat tego, o czym cały czas przekonywał, że ma. I tu pojawia się "ten trzeci", który i tak jest pierwszy, bo dystans do niego jest i dla Microsoftu, i dla Yahoo tak duży, że, wzorem dobrych konkursów artystycznych, należałoby rzec, że Google ma pierwsze miejsce, miejsca 2. nie przyznano i dopiero potem idzie nasza dwójka. I zabranie kawałka tortu temu pierwszemu wydaje się być prawdziwym celem wszystkich tych manewrów.

Mimo że Steve Ballmer zapewnia, że dowodzona przezeń firma będzie w tej sprawie trzymać gaz wciśnięty do przysłowiowej deski, nie bardzo widać tu dobry scenariusz na przyszłość. Bo jeżeli Microsoft przejmie wszystko pod własny szyld, poważną dotąd sylwetkę przystroi błazeńską nieco czapką (yahoo!!!) i straci jeszcze tych licznych, którzy byli z Yahoo, ale dla zasady ("nie, bo nie") Microsoftu nie lubią. Pozostawienie zaś Yahoo jak jest spowoduje, że mało kto zauważy różnicę.

W tym miejscu przypomina się przejęcie Informixa przez IBM, który był przekonany, że tak naprawdę przejmuje klientów, którzy szybko zmienią wyznanie na DB2 i dopiero gdy spora ich grupa uciekła do innych zauważył, że są pośród nich największe telekomy świata i taki gigant jak Walmart. Ci jednak szczęśliwie przetrwali zawieruchę i przy hołubionym teraz przez IBM Informixie trwają.

Łakomstwa w przejmowaniu konkurentów też omal nie przypłaciła w ostatnich latach niestrawnością firma Oracle, toteż ostatnie jej posunięcie tego rodzaju - zakup znanego i wielce uznanego producenta oprogramowania integracyjnego i typu middleware, sprawia wrażenie operacji w miękkich, białych rękawiczkach, i że - podobnie jak to było z Sieblem - nazwa BEA nie zniknie z rynku.

Ciekawe też, czy pojawią się wkrótce głosy łączące to wszystko z przeciągającym się kryzysem, który zaczął się od rozdawnictwa kredytów hipotecznych, a teraz próbuje dobierać się do amerykańskiej gospodarki (w styczniu - pierwszy od lat znaczący spadek zatrudnienia).

A niektórzy amerykańscy (i nie tylko) ekonomiści przypominają nawet pogardzaną ostatnio tezę, że naprawdę w gospodarce i tak liczy się tylko produkcja materialna. Reszta to pochodne od niej i kłębiące się ciasno wokół niej balony, które różni głównie stopień nadęcia.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200