Wojna czy pokój

Osłabianie ducha i woli walki od dawien dawna było ważnym orężem wojennym. Z historycznych już dziś przekazów wynika, że uzbrojenie wojsk podczas II wojny światowej obejmowało również drukarnie gazet i nadawcze stacje radiowe. Wśród żołnierzy zaś byli także tłumacze, dziennikarze i spikerzy radiowi.

Osłabianie ducha i woli walki od dawien dawna było ważnym orężem wojennym. Z historycznych już dziś przekazów wynika, że uzbrojenie wojsk podczas II wojny światowej obejmowało również drukarnie gazet i nadawcze stacje radiowe. Wśród żołnierzy zaś byli także tłumacze, dziennikarze i spikerzy radiowi.

Przedsmakiem była wojna w Zatoce. Nagle - siedząc w bezpiecznym zaciszu mieszkań - mogliśmy bez ryzyka znaleźć się w centrum właśnie bombardowanego Bagdadu. Nie ruszając się z miejsca, jednym naciśnięciem pilota można było wojnę zmienić na coś ciekawszego, by, po jakimś czasie, wrócić i stwierdzić, czy może na wojnie zrobiło się mniej nudno.

Później było bombardowanie Jugosławii. Na ekranach telewizorów waliły się mosty, płonęły fabryki. Oczami pilotów mogliśmy oglądać w akcji rakiety kierowane tak precyzyjnie, że znalazły nawet pewną ambasadę w środku Belgradu.

Wówczas to do ataku (obrony?) ruszyli jugosłowiańscy hakerzy. Nie udało się im spowodować szczególnych szkód, a jeżeli nawet, to o tym nie wiemy. Tak czy inaczej - był to pierwszy przypadek, kiedy jeden kraj, poprzez Internet, dokonywał silnego ataku na drugi. Cele ataku były różne: od ośmieszania samym faktem włamania się do rzekomo dobrze zabezpieczonych systemów, po próby oddziaływania na opinię zmienionymi stronami WWW i utrudnionym dostępem do niektórych serwisów.

Atak ten pokazał, że państwa mogą obecnie potajemnie popierać, a nawet inicjować i finansować takie działania, samemu pozostając w cieniu. Bo zawsze można odpowiedzieć na zarzuty, że była to spontaniczna akcja patriotycznie nastawionych obywateli, z którą państwo nie miało nic wspólnego.

Jeszcze goręcej było po kolizji samolotów: chińskiego i amerykańskiego. Prasa amerykańska używała nawet terminu "Pierwsza wojna światowa hakerów". Światowość tego konfliktu była wątpliwa - chodziło w końcu o duże, bo duże, ale tylko dwa państwa. Niemniej chińscy hakerzy wojnę formalnie wypowiedzieli i odwołali ją dopiero wtedy, gdy oficjalny dziennik chiński, uchodzący za wykładnię poglądów władz, nazwał ich postępowanie "terroryzmem sieciowym".

Efekt był jednak znaczący: strony internetowe Białego Domu przez długie godziny były niedostępne, liczne komputery zostały porażone wirusami zawartymi w załącznikach do poczty, a komputery w wielu szkołach amerykańskich wyświetlały łopoczącą chińską flagę i w tym samym czasie grały chiński hymn. Ofiarą padło przynajmniej tysiąc komputerów.

Amerykanie, w odwecie, atakowali chińskie komputery. W użytku była głównie złośliwa grafika ekranowa (zapewne ze względu na problem z językiem).

Po tym wszystkim jedno jest pewne - liczne armie tego świata, jeżeli dotąd nie miały (w co trudno uwierzyć, bo armie zawsze są pierwsze, gdy pojawia się nowa możliwość pognębienia potencjalnego wroga), to wkrótce na pewno będą mieć jednostki o takiej właśnie hakerskiej specjalizacji.

Dla USA poważniejszym problemem jednak wydaje się coraz większy zakres przenoszenia produkcji komputerów i ich komponentów z Tajwanu do Chin. Tajwan wytwarza ponad połowę światowej produkcji komputerów przenośnych i jedną czwartą osobistych. Blisko 40% z nich trafia na rynek USA.

W Chinach zaś wytwarza się już jedną czwartą tajwańskich komputerów, połowę monitorów i 80% skanerów. Magnesem przyciągającym firmy z Tajwanu do Chin są nie tylko niższe koszty i różnorakie ulgi: rynek komputerów w Chinach rośnie o ponad 40% rocznie.

Chiński komputer potrzebuje jednak amerykańskiego procesora - czy pozwoli to na utrzymanie stanu, w którym ewentualną wojnę między tymi mocarstwami będą prowadzić co najwyżej hakerzy?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200