Ustawiczne kształcenie informatyków

Tydzień temu napisałem o głębokiej zmianie, jaką będą musiały przejść polskie firmy informatyczne w ciągu najbliższych kilku lat, związanej z doskonaleniem swoich procesów wytwórczych. Dzisiaj jeszcze o jednej zmianie, która je czeka - zapewne w dłuższej perspektywie, ale jednak.

Tydzień temu napisałem o głębokiej zmianie, jaką będą musiały przejść polskie firmy informatyczne w ciągu najbliższych kilku lat, związanej z doskonaleniem swoich procesów wytwórczych. Dzisiaj jeszcze o jednej zmianie, która je czeka - zapewne w dłuższej perspektywie, ale jednak.

Przy wszystkich patologiach, jakie toczą środowisko lekarskie (niedostateczne finansowanie, korupcja i nepotyzm, marne zarządzanie i inne), w jednym może być ono wzorem dla wielu innych. Istnieją tam dość efektywne mechanizmy wymuszania nieustannego dokształcania zawodowego oraz dobry przepływ informacji pomiędzy środowiskiem naukowym a "praktykami". Badania naukowe podejmowane są w klinikach, gdzie jednocześnie leczy się ludzi. Liczne towarzystwa oraz okręgowe izby lekarskie popularyzują wiedzę, organizują konferencje i publikują periodyki. Stopień specjalizacji oraz tytuł naukowy są odzwierciedleniem pozycji zawodowej specjalisty, a dla większości lekarzy pozycja ta wprost przekłada się na dochody. Jeszcze raz: zdaję sobie sprawę, że obrazek ten jest trochę zbyt różowy i w praktyce jest na nim wiele większych lub mniejszych rys. Niemniej wystarczy poszukać w Internecie frazy "ustawiczne kształcenie lekarzy", aby znaleźć wiele publicznie dostępnych źródeł, dyskusji oraz organizacji, które pozwalają nieustannie uzupełniać wiedzę specjalistyczną i doskonalić swoje umiejętności.

Ktoś powie: informatyka to innowacyjna dziedzina, a jej rozwój był w znacznej mierze dziełem amatorów i "profanów", którzy kwestionowali istniejący stan rzeczy, odchodzili ze sztywnych, stetryczałych organizacji i w garażu wymyślali coś naprawdę przełomowego. W znacznie większym stopniu niż medycyna opiera się też na sektorze rynkowym - dużych i wielkich firmach, które stać na wielkie inwestycje w nowe technologie. Ponadto, na rynku jest naprawdę bogata oferta szkoleń i certyfikacji. Niektóre wymagają naprawdę wiele zachodu i darzone są respektem w środowisku. Nic, tylko brać i korzystać. W czym więc problem?

Rozumiem oczywiście niechęć środowiska do powielania modelu lekarskiego, bo patologie są aż nadto wyraźne. Zdaję sobie także sprawę, że wolnorynkowe przekonania każą nam sądzić, że najlepszym motywem do podnoszenia kwalifikacji jest chęć zysku. Znam też rezerwę informatyków wobec uprawnień - sam jestem im przeciwny - a przy tym pozostaję entuzjastą niezależnych, obiektywnych standardów zawodowych, takich jak brytyjskie SFIA. Niemniej boję się zredukowania informatyki z aktualnej, uprzywilejowanej pozycji: dziedziny innowacyjnej, pożądanej w przedsiębiorstwach, hojnie wynagradzanej i "zgarniającej śmietankę" kandydatów na wyższe studia ścisłe i techniczne, do po prostu jeszcze jednego działu inżynierii.

Widzę, że wiele osób i przedsiębiorstw zdaje sobie z tego sprawę. Stąd intensywna współpraca z uczelniami i stosunkowo częsty tytuł naukowy oraz lista publikacji i patentów przy nazwiskach wyższych menedżerów firm informatycznych. Wystarczy podać przykłady takich osób jak Andy Grove, wieloletni prezes Intela, albo Nathan Myhrvold, niegdysiejszy CTO Microsoftu. To ludzie, którzy znakomicie łączą lub łączyli aktywność intelektualną i naukową z sukcesem w biznesie.

Czy ten trend zagości i w Polsce? Zastanawiam się, czy właśnie tutaj, przy słabo zintegrowanym środowisku zawodowym oraz przedsiębiorstwach skąpo wydzielających środki na edukację, nie przydałby się jakiś system ustawicznego kształcenia - podobny do tego, który wypracowali przez dziesięciolecia lekarze.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200