Śmierć Internetu

Początkowo wydawało mi się, że Internet przechodzi okres burzliwego rozwoju. W porządniejszym kiosku w krajach Europy Zachodniej czy USA znaleźć można około dziesięciu pism poświęconych Internetowi. Kolorowe strony WWW, pełne grafiki, a teraz (dzięki Javie) i ruchomych obrazków, telefony sieciowe kuszące rozmową z USA za parę centów, kanały radiowe i nawet wideo, wszystko to w ciągu dwóch lat pojawiło się nagle w Internecie.

Początkowo wydawało mi się, że Internet przechodzi okres burzliwego rozwoju. W porządniejszym kiosku w krajach Europy Zachodniej czy USA znaleźć można około dziesięciu pism poświęconych Internetowi. Kolorowe strony WWW, pełne grafiki, a teraz (dzięki Javie) i ruchomych obrazków, telefony sieciowe kuszące rozmową z USA za parę centów, kanały radiowe i nawet wideo, wszystko to w ciągu dwóch lat pojawiło się nagle w Internecie.

Jak się teraz okazuje nie był to rozwój, tylko rak, nie kontrolowany rozrost tkanki kończący się śmiercią organizmu. W połowie lat 90. Internet zadusił się własną cudownością i jako narzędzie pracy stał się całkowicie bezużyteczny. Jest lipiec, wakacje, sobota, dziesiąta wieczór, siedzę w jednym z Instytutów Maxa Plancka w Monachium przed terminalem, gapiąc się z niedowierzaniem w ekran: połączenie z Londynem - 80 bajtów na sekundę, połączenie przez ocean - 50 bajtów na sekundę, a w dni robocze potrafi nawet spaść poniżej 10 bajtów na sekundę. Od czasu do czasu połączenie przerywa się całkowicie. Nawet z Wiednia nie idzie szybciej. Nie jest to wynik zalania tutejszych łącz przez ulewne deszcze, to samo dzieje się w innych krajach Europy, w Kanadzie, Japonii. A jeszcze dwa lata temu przewalałem w ciągu kilku sekund setki kilobajtów...

Sieć jest mi niezbędna do pracy. Już w 1984 roku używałem poczty elektronicznej i innych usług akademickich sieci EARN i BitNet. W sieci znajduję informację o nadchodzących konferencjach, o trudno dostępnych wydawnictwach, znajduję prace naukowe, które ukażą się za pół roku w niedostępnych materiałach konferencyjnych, prace doktorskie i raporty techniczne, które nigdy nie ukażą się w pismach naukowych (choćby ze względu na swoją objętość), z sieci ściągam specjalistyczne oprogramowanie, przez sieć zamawiam u wydawców książki.

Sieć była dla mnie do niedawna fantastycznym źródłem informacji. Tak było, dopóki była to sieć akademicka, do której nie miała dostępu szersza publiczność. Popularność Internetu przyniosła ze sobą ogromny szum dezinformacyjny. Wystarczy nacisnąć kilka klawiszy by rozesłać setki listów, zawierających kopię dłuższej wiadomości, która się nam nie podoba i którą musimy opatrzeć dowcipnym komentarzem: He ??? Czemu nie ? W końcu sieć jest za darmo, a na zastanowienie się, co dzieje się po naciśnięciu klawisza ,,send" niepotrzebnie traci się czas i energię. Amatorzy opanowali listy dyskusyjne przeznaczone do informacji o konferencjach i pracach naukowych, i - by jakoś rozruszać sztywne towarzystwo - rozpoczęli "dyskusje". Wypisałem się z większości publicznie dostępnych list, nadal jednak korzystałem z archiwów Internetu. Niestety, koledzy fizycy z CERN-u wymyślili WWW, koledzy z NCSA Mosaic integrując grafikę i dźwięk z tekstem, koledzy fizycy rzucili hasło "Internet do szkół", potem specjaliści od biznesu ogłosili, że Internet to nowe Eldorado ... i siedzę teraz, gapiąc się z niedowierzaniem w ekran: 50 bajtów na sekundę? Sami to sobie zrobiliśmy?

Jestem oczywiście za powszechnym dostępem każdego do sieci, należy to koniecznie wpisać do projektu nowej konstytucji i dodać do listy praw człowieka. Na co dzień, do pracy, chciałbym jednak mieć sieć działającą, w której nikt nie zapycha łączy mpegami i gifami zawierającymi miliony bajtów przy zerowym ładunku informacji.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200