Prawie jak oryginał

Najdroższym elementem drukarki atramentowej jest zasobnik z tuszem. Wynika to z faktu, że zasobnik jest nie tylko pojemnikiem, ale również dozownikiem tuszu, a więc urządzeniem aktywnym, posiadającym swój mechanizm i filozofię, co w całej doniosłości daje znać o sobie w kosztach. Nie dziwię się więc ludziom, którzy zamiast wymieniać cartridge kupują nową drukarkę. Jest to w pełni opłacalne, wziąwszy pod uwagę, że cena takiej prostej drukarki oscyluje w granicach 150-200 zł. Niestety, nie zawsze można wykpić się tak banalnymi metodami.

Najdroższym elementem drukarki atramentowej jest zasobnik z tuszem. Wynika to z faktu, że zasobnik jest nie tylko pojemnikiem, ale również dozownikiem tuszu, a więc urządzeniem aktywnym, posiadającym swój mechanizm i filozofię, co w całej doniosłości daje znać o sobie w kosztach. Nie dziwię się więc ludziom, którzy zamiast wymieniać cartridge kupują nową drukarkę. Jest to w pełni opłacalne, wziąwszy pod uwagę, że cena takiej prostej drukarki oscyluje w granicach 150-200 zł. Niestety, nie zawsze można wykpić się tak banalnymi metodami.

Przed laty nabyłem tzw. urządzenie wielofunkcyjne, czyli skaner, drukarka i kopiarka w jednym. Kombajn służył mi dzielnie przez lata, aż wydarzyła się przykrość i drukarka przestała serwować pełną gamę kolorystyczną. Podejrzewając, że w pojemniku skończył się jeden ze składowych kolorów, postanowiłem tym razem wykpić się niższym kosztem. Możliwości ku temu jest niewiele, a w zasadzie tylko jedna: oddać do punktu napełniania. Gdy odebrałem uzupełniony pojemnik, miałem jeszcze złudzenia, że będzie dobrze, aczkolwiek w punkcie usługowym nie gwarantowano mi sukcesu i - jak to fachowcy - mieli rację. Nieco zrezygnowany sięgnąłem więc po oryginalny tusz, który jako żelazna rezerwa zalegał w szafce. Jeśli coś szybko zużywającego się kosztuje 150 zł, to człowiek nie ma do tego zbyt lekkiej ręki. Rozpacz ogarnęła mnie, gdy na wydruku próbnym znowu nie było żółtej składowej.

Wówczas nie wiedziałem, że pojemniki z tuszem, nawet fabrycznie opakowane, mają niezbyt długi okres ważności. Dla mnie diagnoza była jednoznaczna - uszkodzeniu musiał ulec mechanizm drukarki. Jako wieloletni praktyk w demontażu nietypowych urządzeń zabrałem się więc do roboty. Dopingowało mnie to, że serwis zażyczyłby sobie minimum 200 zł za samą tylko diagnozę. A zważywszy, że mam na koncie taki sukces z przeszłości, jak poprawne złożenie rozsypanego w drobny mak mechanizmu krzywkowego magnetofonu ZK 140 (kto miał do czynienia, ten zapewne doceni), niewiele jest w stanie mnie zaskoczyć. Rozebrawszy drukarkę na składniki elementarne stwierdziłem, że w zasadzie nic wielkiego tam nie ma. Trochę elektroniki i bardzo prosta mechanika. Przetestowałem omomierzem taśmy połączeniowe, przeczyściłem mechanizmy i zapoznałem się z zasadą działania.

Nic więcej nie byłem w stanie zrobić, a zwłaszcza skontrolować logiki. Skleciłem kombajn do stanu wyjściowego z pełnym sukcesem - nie działał w tym samym zakresie jak przed demontażem. Po kilku dniach coś mnie jednak tknęło i poszukałem w miejscu pracy identycznego modelu urządzenia. Zainstalowałem w nim mój cartridge, który - jak się okazało - tutaj także nie podawał żółtej składowej. Natomiast na tuszu zapożyczonym z pracy moja drukarka sprawowała się jak nowa. W tym momencie wszystko stało się jasne.

Udałem się więc do magazynu handlowego w celu nabycia nowego tuszu. Zamiast jednak kupić oryginalny, skusiłem się na krajowy - o połowę tańszy i z gwarancją. Po zamontowaniu go do drukarki - jak nietrudno zgadnąć - nie pojawił się żółty kolor. Tym razem już nie kombinowałem i z miejsca złożyłem reklamację, dowiadując się przy okazji, że w wytworach tego producenta jest to normalne zjawisko. Zmuszony okolicznościami kupiłem w końcu tusz oryginalny. Zawsze twierdziłem, że sknerstwo nie popłaca, ale czy rzeczywiście tusz musi być tak piekielnie drogi?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200