Pracownik na godziny

Praca najemna jest w zasadzie świadczeniem pewnych usług na rzecz pracodawcy w określonym czasie i za uzgodnione wynagrodzenie. Niestety, nie wszyscy pracodawcy znają tę definicję. Niektórzy ciągle mylą pracę z niewolniczą służbą.

W poniedziałkowy poranek czarne chmury zawisły nad głową Lokalnego Informatyka. Miały prawo, gdyż był to poranek listopadowy i aura była, jaka była. Jednakże nie były to jedyne chmury nad wyświechtaną czupryną Lokalnego. Okazało się, że przez cały weekend serwer firmowy był nieczynny, przez co Dyrekcja nie była najlepiej usposobiona. Podczas osobistej rozmowy z Lokalnym Dyrekcja stwierdziła, że trzeba mu chyba jakiś chip zaimplantować, bo nijak nie dało się z nim w sobotni wieczór nawiązać kontaktu przez telefon komórkowy. Lokalny coś mętnie tłumaczył, że odważył się wziąć udział w imprezie wyjazdowej, gdzie po prostu nie było zasięgu. W zasadzie niepotrzebnie się tłumaczył. Nigdzie w warunkach umowy nie było powiedziane, że ma warować w gotowości zarówno w dni wolne, jak i w nocy. Poza tym komórkę ma prywatną i tylko jego dobrej woli zakład pracy zawdzięcza, że udostępnił im numer. Ale nawet gdyby komórka była służbowa, to i tak nie jest to podstawą do nękania pracownika w jego czasie prywatnym, o ile nie zostało to zapisane w warunkach umowy.

Jednak Dyrekcja z bezczelnością, na jaką tylko było ją stać, uzurpowała sobie prawo do kontroli formy spędzania czasu prywatnego przez swego informatyka. Bezczelność swą opierała na założeniu, że daje Lokalnemu pracę i płacę, za co ten powinien być wdzięczny. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy wiadomo, jaki jest rynek pracy, a szczególnie w ich regionie. Wypomniano mu też przeszłość, kiedy to przyszedł do nich w poszukiwaniu pracy: mokry, zziębnięty i głodny. Dyrekcja lubiła w razie potrzeby sięgać do momentów dramatycznych, aczkolwiek akurat ta sytuacja niosła ze sobą taki ładunek dramatyzmu jak praca bibliotekarza. Lokalny nie był wówczas głodny, mokry i zziębnięty z tytułu swej lichej sytuacji, a z powodu podłej aury i braku baru w okolicy, o czym zresztą, z godnym siebie poczuciem humoru, rozmawiał wtedy ze swymi pryncypałami. Dyrekcja jednak woli interpretować fakty na swój własny użytek.

W zasadzie sytuacje tego rodzaju są patowe i nie ma tu zwycięzców. Informatyk może rzucić papierami i szukać pracy gdzie indziej. Jeśli ma gdzie. Może też emigrować w inne rejony, gdzie traktowanie pracownika jest bardziej godziwe. Jednak są to opcje nie dające gwarancji powodzenia, jak też nie każdego z różnych względów stać na wykonanie takiego ruchu. Dyrekcja to akurat wie i wykorzystuje.

Lokalny Informatyk sam sobie winien. Mógł wybrać inną robotę. Gdyby pracował "na kasie" albo "na promocji" w supermarkecie, nikt by go po godzinach nie nękał, tym bardziej że większość czasu i tak byłby w pracy.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200