Pochwała leniwego życia

Setkami metrów ciągną się stoliki z poustawianymi dookoła plastikowymi krzesłami. W dole leniwie płyną wody Mekongu. Na stołach królują ryż, soki ze świeżych owoców i Lao Beer. Nikomu nigdzie się nie śpieszy. Pomarańczowa poświata nieba łagodzi popołudniowy blask słońca, który odbija się od powierzchni wody.

Setkami metrów ciągną się stoliki z poustawianymi dookoła plastikowymi krzesłami. W dole leniwie płyną wody Mekongu. Na stołach królują ryż, soki ze świeżych owoców i Lao Beer. Nikomu nigdzie się nie śpieszy. Pomarańczowa poświata nieba łagodzi popołudniowy blask słońca, który odbija się od powierzchni wody.

Życie miasta w niczym nie przypomina ulicznego gwaru i zaganianego tłumu, jaki znamy z niejednej wielkomiejskiej aglomeracji, zwłaszcza gdy jest ona stolicą kraju. Gdy rano rozmawialiśmy z właścicielem Scandinavian Bakery, jemu też się nigdzie nie śpieszyło. Pierwszy kip (lokalna waluta) zarobiony przez niego w 1994 r. wisi na ścianie oprawiony w ramce.

Tutaj człowiek nie musi co roku kupować nowego samochodu, by udowadniać sąsiadom, że ciągle jeszcze zasługuje na ich sympatię. Tutaj nie musi martwić się nawet o konkurencję.

W niewielkim miasteczku Vang Vieng, którego urokliwe okolice przytrzymują turystów na parę dni w drodze z Vientiane do Luang Prabang, życie płynie jeszcze leniwiej i jeszcze spokojniej. W skwarze słońca pławią się właściciele bambusowych mostów, czy raczej kładek, które prowadzą na drugą stronę rzeczki. Wszyscy piesi i rowerzyści omijają most i brodzą zanurzeni po kolana w wodzie, przeprawiając się przez nurt. Tylko właściciele skuterów, w obawie przed zalaniem silnika, skazani są na drakońską opłatę. Latem, gdy nadejdzie pora deszczowa, mosty porwą wzburzone wody, a przeprawiać będzie się można tylko samochodami z wysokim zawieszeniem. Oczywiście nie ma w tym żadnej tragedii, bo jesienią właściciele mostów zbudują je od nowa.

Obok jaskiń główną atrakcją turystyczną Vang Vieng jest spływ rzeką na dętce od opony samochodowej. Czujemy się jak za dawnych, dobrych, dziecięcych lat. Nogi i ręce przewieszone przez dętkę, pupa w środku zanurzona w wodzie, wzrok skierowany prosto w niebo i... suniemy z wolna do przodu. Ledwie wyczuwalny prąd rzeki pozwala nie myśleć o niczym. Całkowita beztroska.

Przy brzegach rzeki całymi dniami brodzą w wodzie miejscowi. Przeczesują wodę w poszukiwaniu narybku i małż. Co złowią, zjedzą wieczorem lub sprzedadzą następnego dnia na rynku. Tam handluje się wszystkim. Naszą ciekawość wzbudzają jeszcze żywe, nawleczone na sznurek nietoperze. Czarna magia? Rarytas tutejszej kuchni? Gubimy się w domysłach i odchodzimy przeganiani przez spłoszoną handlarkę, która nie odwzajemnia naszego zainteresowania jej towarem.

Vang Vieng to dwie szutrowe uliczki, każda o długości ok. 500 metrów, kilkanaście restauracyjek, kilkuset mieszkańców i tyleż samo turystów. No i oczywiście kawiarenki internetowe. Wieczorem przy jednej z nich panuje wzmożony ruch. Dwie pozostałe nie mają dzisiaj połączenia ze swoimi serwerami. Przy tej jednej jedynej tworzy się całkiem spora kolejka. Na swojego komputera PC trzeba czekać prawie godzinę.

Znajomy, któremu parę dni wcześniej założyliśmy jego pierwsze w życiu konto pocztowe, patrzy na tłumek z lekkim niedowierzaniem.

Urodził się we Francji, pracował we Włoszech i w Stanach, sporo podróżował po Azji, teraz mieszka na Ibizie. Rozmawia po francusku, włosku, hiszpańsku i angielsku. Do tej pory nie odczuwał potrzeby korzystania z Internetu. Na konto dał się namówić - jak sam mówi - żeby nie być w XXI wieku jedynym XX-wiecznym człowiekiem. Ale kiedy patrzy na tych uzależnionych od sieci, zastanawia się, czy na pewno dobrze zrobił, dając się wciągnąć w ten nałóg.

Na szczęście dostęp do Lao Beer był tego wieczoru nie zakłócony i ze spokojem mogliśmy oddawać się temu niekwestionowanemu przez niego nałogowi.

Laos, Vientiane, 25 stycznia 2001 r.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200