Nasze wakacje

Każdy poranek witał nas widokiem wzniesień, leniwie odpoczywających na ziemi, zastygłych. Miejsce to otaczała czysta przestrzeń. Bez granic wyznaczonych rzekami, trasami kolejowymi, szczytami, kolczastymi drutami.

Każdy poranek witał nas widokiem wzniesień, leniwie odpoczywających na ziemi, zastygłych. Miejsce to otaczała czysta przestrzeń. Bez granic wyznaczonych rzekami, trasami kolejowymi, szczytami, kolczastymi drutami.

Przestrzeń bez początku, bez końca. Szczególnie wyraźnie było to widać, gdy w różnych porach doby góry znikały na krótkie chwile bądź długie godziny w srebrzystych chmurach, za którymi rzeczywiście była tylko nieskończoność. Strażnikami tej przestrzeni były sokoły, zawieszone w każdym punkcie, do którego docierał nasz wzrok. Pilnowały czasu, który zatrzymany, czekał na swoje pięć minut. Choć przestrzeń ta w przeszłości zdobywała już nieraz swe łupy, dziś zastygła w bezruchu, w bezdechu, jak sprinter oczekujący na huk startowego pistoletu.

Wystarczyło wyjść z hotelowego pokoju, wsiąść na rower, aby w ciągu kwadransa zbierać maliny na Ukrainie. W międzyczasie odbyć krótką rozmowę z pogranicznikiem, który pojawiał się niespodziewanie tak samo, jak nie wiadomo gdzie nagle znikał. Skraj tego lasu to granica - mówił - i dodawał, że jego ukraińscy odpowiednicy nie lubią, gdy się doń wkracza. Jednak słodycz malin wciągała, podobnie jak zastanawiające w szczerym lesie drzewa czereśniowe, grusze, jabłonie. Odstraszały też nie spotykane nigdzie, gęste pola pokrzyw, wystające ponad głowę, i ujadające psy. Czym było to ujadanie? Tęsknotą? Skąd te pokrzywy? Wyrosły na zapomnianych grobach? Czy są zapomniane groby?

Mknąc rowerem przez ciągnące się kilometrami doliny, śledzeni przez uparte burzowe chmury, uciekaliśmy od nich wzrokiem na łąki, pieszczące pojedyncze, koślawe drzewa owocowe, porozrzucane, jakby ktoś rozsypał ich nasiona z księżyca, zastępującego nocą sokoły. Świadkami innego życia pozostawały tam tkwiące na środku pól i polan krzyże. Jak wyglądały cerkwie stojące na ich miejscu w niedalekiej przeszłości? Z jakimi winami wchodzili do nich mieszkający tu kiedyś ludzie?

Tu zaczyna się nasza Europa. Co tu już było? Jeśli nie tu, to kilkadziesiąt kilometrów dalej? Sowiety, Czechosłowacja, Rumunia, Węgry? Dlaczego zapomniano właśnie teraz o Europie Słoweńców, Serbów, Czarnogórców, Macedończyków, Bułgarów, Rumunów, Chorwatów, Węgrów, Albańczyków, Czechów, Słowaków, Ukraińców, Łotyszy, Litwinów, Białorusinów, Estończyków, Polaków? A jeśli to wszystko zmieni się nie do poznania? Czy ludzi można zatrzymać? Na chwilę. Ta chwila to wraki samochodów ciągnione na skrzypiących naczepach, to torby pękające od wódki, papierosów, to zeszyty, igły, latarki, to wielobarwne bluzki. Ta chwila to jeden wielki bazar.

Stojąc na skraju tego bazaru, w południe, twarzą do słońca, po prawej stronie mieliśmy Ukrainę, po lewej - Słowację, pod stopami i za plecami - Polskę. To był dla nas początek, dla nas, ludzi Przedkarpacia, ciekawych Zakarpacia. Cierpliwy pejzaż gór nie ugnie się pod historią, polityką, nawet cywilizacją. Nie można uciekać na ciepłe plaże Francji, Włoch, Hiszpanii, cóż to Szwajcaria, kraje Beneluksu - postanowiliśmy, pijąc herbatę w Ustrzykach Górnych. Postanowiliśmy przejść niejedną rzekę. San, Poprad, Cisa... Wszędzie tam przed wiekami byliśmy, a dziś boimy się celnika czy pogranicznika na granicy polsko-ukraińskiej, zawiadowcy bazaru, który kiedyś zrozumie, że pięć dolarów daje szczęście na krótką chwilę. Tych pięciu dolarów nie można się bać.

Siedzieliśmy na tarasie w Ustrzykach Górnych, niebieskie chmury, zdawało się, mieszają się z papierosowym dymem; opowiadałem synom o swoim początku, o nazwach miejscowości tej części Europy wymienianych przez babcię: Mikaszówka, Wołkusz, Kurianka; opowiadałem o miłości, ku memu zdziwieniu pytali; opowiadałem o cmentarzu szalonych kobiet, znanym z opowieści dziadka, i obiecałem, że tam pojedziemy, i kołatała mi się w głowie moja przyszłość wyczekiwana, i ich jakże świeża przyszłość z naszą częścią Europy związana stawała mi przed oczyma ze znakiem zapytania.

Sprawdzając na rowerowych licznikach, jaką drogę przebyliśmy, przemoczeni weszliśmy do hotelu. Różnica zawierała się w kilkuset metrach. Zeszliśmy do restauracji. Kelnerzy nie byli jak zwykle znudzeni i być może była to kara za zapatrzenie w bogatą dziś, w ich oczach, i nic poza tym, część Europy. Okazało się, że chmury, przed którymi uciekaliśmy, dotarły tu wcześniej i rozzłoszczone pokazały swe humory. Jedno uderzenie pioruna zmieniło przebieg wieczoru. Zabrakło prądu i padł - według ich słów - hotelowy system komputerowy. Hotel został sparaliżowany. Nasze ruskie pierogi zaczynały się już pocić w zamrażarce. Wzywano serwisantów. Wyszliśmy na zewnątrz. Sokoły bez najmniejszego zdziwienia pilnowały przestrzeni.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200