Cienkość

Z maszynami do pisania sprawa była prosta. Mogły mieć bawełniane lub nylonowe taśmy barwiące, o jednej z dwóch szerokości - 13 mm (pół cala?), albo 16 mm.

Szpulki pasowały do wszystkich. Obie miały też odmianę, gdzie jedna połowa szerokości taśmy była czerwona, a druga czarna, co miało znaczenie w maszynach do księgowania i sumatorach, tam gdzie księgowi chcieli łatwo dostrzegać salda ujemne (jest nawet anglosaskie powiedzenie to be in red, znaczące tyle co nasze być na minusie). Mam też jeszcze ogryzek ołówka, z jednego końca niebieskiego, a z drugiego - czerwonego, który służył do tego samego przy zapisach ręcznych.

Pewien niepokój w tym ustalonym porządku wprowadziła IBM-owska, elektryczna maszyna do pisania z czcionkami rozmieszczonymi na powierzchni kuli, bo tam rolę taśmy barwiącej pełnił zwinięty w rolkę pasek z kalki, z założenia jednorazowego użytku (tradycyjna taśma chodziła w tę i z powrotem, aż do zużycia, taśma z kalki była do wymiany po jednym przebiegu).

W pierwszych drukarkach mozaikowych do komputerów osobistych zastosowano jeszcze tradycyjne taśmy od maszyn do pisania, ale zaraz potem się zaczęło... Taśma do maszyny do pisania kosztowała grosze, a producenci drukarek szybko zorientowali się, że drukarkę sprzedaje się raz, a taśm do niej potrzeba wielu. Stawali więc na głowie, by do ich drukarek nie pasowały kasety z taśmą od konkurentów i wymyślali najróżniejsze udziwnienia kształtów tych kaset, byle tylko do naszego pasowało tylko nasze.

Wojna ta przeniosła się później na drukarki atramentowe i laserowe i tak jest do dziś, chociaż i tak wygrał ją ten trzeci, czyli producenci podróbek pasujących do wszystkiego, co drukuje.

Na niedawnej, styczniowej wystawie elektroniki powszechnego użytku w Las Vegas uwagę zwróciła podkładka, która, wytwarzając odpowiednie pole magnetyczne, potrafi bezprzewodowo (dosłownie - a nie tak, jak rzekomo bezprzewodowe czajniki) i po kilka naraz, ładować akumulatory dowolnych urządzeń w rodzaju telefonów komórkowych, komputerów, odtwarzaczy nagrań i co tam jeszcze wymaga okresowego ładowania. Niestety - by było to możliwe, ładowane urządzenie musi potrafić odebrać energię wysyłaną przez wspomnianą podkładkę, a do tego musi mieć stosowny odbiornik.

A czas jest najwyższy, bo - idąc w ślady wytwórców drukarek - producenci telefonów też dbają o to, by wzajemnie nie pasowały im akumulatory i ich ładowarki. Ba - nawet ten sam producent zmienia je niemal z modelu na model. W ten sposób do miliardów sprzedanych na świecie telefonów, trzeba doliczyć tyle samo ładowarek, co nie pozostaje bez wpływu na cenę całego zestawu i szybko powiększa górę elektronicznych śmieci. Gdyby zaś ładowarki owe były uniwersalne, sprzedawane osobno, byłoby ich mniej, ale i mniejsze przez to byłyby na nich zyski. Podobnie jest z akumulatorami (nb. dzięki pomocy i zaangażowaniu pana z punktu obsługi telefonów komórkowych na Dworcu Centralnym kupiłem o 60% taniej niż u producenta akumulator do aparatu fotograficznego - okazało się, że jest on identyczny jak ten do którejś tam Nokii).

Wracając zaś do naszej, ładującej bez przewodów podkładki - do każdego urządzenia, które ma móc z niej skorzystać, trzeba wbudować chroniony patentem układ elektroniczny pochodzący od producenta rzeczonej podkładki. Producent ów, prezentując taki układ o mocy 5W w Internecie, określa jego wymiary jako cienkość (bo tylko 1mm!) x długość x szerokość (obie po 30 mm). Układ ten jednak też kosztuje, a jeżeli jest to więcej od ładowarki (plus 100 dolarów za sporą rozmiarami podkładkę, którą niełatwo ze sobą wozić), to okaże się, że znikoma grubość to nie jedyna jego cienkość.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200