Ani niełatwe, ani niemałe...

W początkach informatycznej drogi zawodowej przypadła mi w udziale odpowiedzialność za całość czegoś, co wówczas określano mianem oprogramowania systemowego. Zakres tego terminu obejmował praktycznie wszelkie oprogramowanie, kupowane od dostawcy sprzętu lub osób trzecich, inne niż konkretne aplikacje.

W początkach informatycznej drogi zawodowej przypadła mi w udziale odpowiedzialność za całość czegoś, co wówczas określano mianem oprogramowania systemowego. Zakres tego terminu obejmował praktycznie wszelkie oprogramowanie, kupowane od dostawcy sprzętu lub osób trzecich, inne niż konkretne aplikacje.

Mieściły się w tym: system operacyjny, związane z nim programy pomocnicze, kompilatory, biblioteki programowe i cała gama oprogramowania telekomunikacyjnego. Dochodziło do tego jeszcze inżynierskie oprogramowanie testowe i diagnostyczne, które miało umiejscawiać ewentualne problemy po właściwej stronie cienkiej granicy między sprzętem a systemem operacyjnym. Granicy, która - jak linia rozgraniczająca terytoria państw, biegnąca nurtem kapryśnej rzeki - nigdy nie była do końca ustalona i wyznaczona.

Tak na marginesie muszę jednak przyznać, że mimo tego braku, między mną a kolegami działającymi po drugiej, technicznej stronie tej granicy, nie dochodziło nigdy do sporów kompetencyjnych czy prób przerzucania ciężaru problemu.Tak czy inaczej - jedni i drudzy byliśmy swoistymi omnibusami do wszystkiego. W wyniku tego bywałem adresatem problemów obejmujących zakres od zbyt wolnej - według czyjegoś odczucia - szybkości wymiany danych między np. komputerem z systemem Unix a maszyną klasy mainframe, poprzez rzekome niedociągnięcia w jednym z kompilatorów Fortranu, aż po niewłaściwe - znów według czyjegoś mniemania - zaprogramowanie modemu czy drukarki.

Dziś zrobiło się z tego wiele odrębnych specjalności wymagających szerokiego zakresu wiedzy i praktyki. Oczywiste jest, że poszczególne obszary zachodzą na siebie, nieraz nawet znacznie, ale nie sposób jednym umysłem w szczegółach panować nad całością.

Jeżeli więc historia, jak głosi znane porzekadło, lubi się powtarzać, to tylko dlatego że nie próbujemy, a może nawet nie chcemy, wyciągać z niej wniosków dających się odnieść do teraźniejszości.

Gdy niemal dziesięć lat temu pisałem pierwszy artykuł o mało wówczas znanej nowości, czyli hurtowniach danych, były one postrzegane jako jedno, zwarte i zamknięte zagadnienie. Mało tego - widziano je wtedy głównie jako narzędzie do potwierdzania bądź zaprzeczania występowania określonych prawidłowości. Teraz myślę, że z tego opracowania aktualności z pewnością nie stracił jego tytuł, który brzmiał: Hurtownia danych, czyli 50% szans na sukces.

Dziś, gdy słyszę lub czytam, że ktoś jest specjalistą z dziedziny hurtowni danych, to mam niejakie wątpliwości co do tego, co tak naprawdę specjalność ta obejmuje i na czym rzeczywiście ten fachowiec się zna. A to dlatego że działka hurtowniana rozrosła się już do takich rozmiarów, iż trudno być w niej omnibusem do wszystkiego. Specjalizacje, które w dziedzinie hurtowni można z łatwością wskazać i wyodrębnić, stały się osobnymi dziedzinami wiedzy i praktyki, których zakres nadal rośnie.

Stąd ktoś biegły w sprawach np. jakości danych może nawet wiedzieć o samym istnieniu złożonych narzędzi analitycznych, na ogół jednak nie potrafi w ogóle praktycznie z nich korzystać. I na odwrót - specjalista od analiz wielowymiarowych może nie wiedzieć - i to bez żadnego uszczerbku dla jego fachowości - o różnych aspektach zasilania takiej hurtowni w dane.

A bierze się to wszystko stąd, że po nieco ponad dekadzie istnienia, dziedzina potocznie określana mianem hurtowni danych osiągnęła stan, w którym - wybaczcie Czytelnicy zapożyczenie z Wieszcza - nie jest już bynajmniej nauką łatwą ani tym bardziej małą.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200