€ 7

Pensjonat w dublińskiej dzielnicy ambasad, kilka lat temu. Duży, okrągły stół w jadalni, gdzie przy posiłkach spotykają się mieszkańcy.

Pensjonat w dublińskiej dzielnicy ambasad, kilka lat temu. Duży, okrągły stół w jadalni, gdzie przy posiłkach spotykają się mieszkańcy.

Schodzę na śniadanie, a tam jest już śmieszny Amerykanin, który każdego dnia w innej części Irlandii, bezskutecznie - jak dotąd - szuka swych rodzinnych korzeni. Naprzeciw niego małomówny Niemiec, o którym wiadomo tylko, że jest tu w interesach. I są dwaj, w przeciwieństwie do Niemca wylewnie wymowni, Irlandczycy. No i gospodyni-właścicielka, godząca jakoś role to kucharki, to kelnerki i jeszcze recepcjonistki.

Siadam za stołem, wybierając miejsce zgodnie z regułą poczekalni dworcowej, czyli możliwie najdalej od najbliższych sąsiadów. Po chwili gospodyni-kelnerka stawia przede mną śniadanie i mówi: - Słyszał pan wiadomości? Niezbyt dobrze zaczyna się ten dzień.

W myślach przebiegam szybko, o czym mówili w telewizorze i niczego nie mogę sobie przypomnieć. A tym bardziej czegoś tragicznego, smutnego czy choćby niemiłego. Na wszelki wypadek zdawkowo przytakuję. Ale gospodyni nie ustępuje. Przynosi herbatę i znowu o tym samym. Dołącza się jeden z Irlandczyków, a potem - drugi. Ten ostatni nie wytrzymuje i atakuje mnie wprost: - Jak wy tak możecie...

Nic nie rozumiem: jacy wy i co oni niby mają móc? Okazuje się, że chodzi o pewną światową firmę, która postanowiła zamknąć swe biura księgowe w Dublinie i przenieść je do Polski, co oznacza likwidację ponad stu miejsc pracy w Irlandii. Rzeczywiście - było o tym we wszystkich porannych programach telewizyjnych i radiowych, i wszędzie była to pierwsza wiadomość, co dopiero teraz sobie skojarzyłem.

Później, w ciągu dnia, rozmawiałem z wieloma osobami i przynajmniej co druga mnie o to indagowała, a byli i tacy, którzy traktowali mnie, jakbym to ja sam podjął tę decyzję i osobiście przenosił do Polski te sto-ileś miejsc pracy.

I wtedy uzmysłowiłem sobie jedną z różnic między Brytyjczykami i Irlandczykami. Ci ostatni wiele przez wieki przejęli od swych okupantów, ale to ich właśnie różni: Brytyjczyk rzekłby w takim przypadku: - Tough luck! i tylko zacisnął zęby. Irlandczycy zaś zachowali silne poczucie solidarności społecznej, które z kolei u nas, w Polsce, kwitło tak bardzo w latach 80-tych i które ze wzgardą odrzuciliśmy, gdy tylko pozornie przestało być potrzebne, i to nie bez przyzwolenia i udziału sił, które to właśnie poczucie wyniosły na szczyty.

No i mamy teraz sprawę przenosin fabryki Della z Limerick do Łodzi, gdzie idzie o utratę już 2000 miejsc pracy i to nie w stolicy, gdzie szansa na jakieś zajęcie jest zawsze większa, tylko na głębokiej prowincji. Mówi o tym - dosłownie - cała Irlandia i nawet umiarkowany skądinąd dziennik krzyczy stroną tytułową: Za siedem euro na godzinę!. Bo tyle podobno wynosi różnica w stawce godzinowej u Della w Polsce i w Irlandii. Gdy ją pomnożyć przez liczbę stanowisk i godzin wychodzą, co prawda, miliony, ale w podobnym duchu mówią tam wszystkie środki przekazu, a atmosferę podgrzewa jeszcze sposób, w jaki o sprawie poinformowano najbardziej zainteresowanych, czyli pracowników (przekaz wideo-konferencyjny z USA). Powszechne jest przekonanie, że decyzja ta zapadła dawno, a nie - jak to podano w tym przekazie - przed tygodniem. Dowodem innego niż u nas poczucia społecznej solidarności jest tam i to, że rząd irlandzki już zastanawia się nad pomocą dla zwalnianych pracowników Della z zadłużeniem hipotecznym.

Skoro jednak sprawa rozgrywa się w Limerick, zakończmy ten tekst, może niezbyt udolnym, ale okazjonalnym limerykiem właśnie:

Pan Majkel Del z U-eS-A

Co liczne fabryki ma

Jedną zamyka właśnie

I główkuje, nim zaśnie

Gdzie taniej, niż w Łodzi, się da.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200