Zamknięty obieg, zamknięte drzwi

Pierwszy tegoroczny numer Computerworld poświęcił sporo miejsca szansom i zagrożeniom związanym z przystąpieniem do Unii Europejskiej. Autorzy artykułów wyliczają je skrupulatnie: polskie firmy powinny się skonsolidować, specjalizować branżowo i technologicznie, rozpocząć ekspansję na rynkach zagranicznych, a przede wszystkim postarać się pozyskać partnerów i fundusze w UE.

Pierwszy tegoroczny numer Computerworld poświęcił sporo miejsca szansom i zagrożeniom związanym z przystąpieniem do Unii Europejskiej. Autorzy artykułów wyliczają je skrupulatnie: polskie firmy powinny się skonsolidować, specjalizować branżowo i technologicznie, rozpocząć ekspansję na rynkach zagranicznych, a przede wszystkim postarać się pozyskać partnerów i fundusze w UE.

Dodam do tego jeszcze jedną rzecz: polskie firmy informatyczne muszą stopniowo wymieniać wyższą kadrę zarządzającą na ludzi o lepszym przygotowaniu i innej mentalności. Jesienią ub.r. ukazał się również na naszych łamach artykuł pod wiele mówiącym tytułem Obieg zamknięty, opisujący dość dziwny fenomen: od początku lat dziewięćdziesiątych polską informatyką rządzą ci sami ludzie, którzy stale dzierżą kluczowe stanowiska w dosłownie kilkunastu największych firmach informatycznych w Polsce.

Doprowadziło to do dość charakterystycznego modelu funkcjonowania tego rynku: największe firmy żyją z zamówień rynku publicznego lub quasi-prywatnego (np. firmy paliwowe, energetyczne czy operatorzy telekomunikacyjni). Zamówienia na tym rynku, nie oszukujmy się, są pozyskiwane w sposób szczególny - i właśnie do takiego modelu współpracy nasze firmy są przyzwyczajone i jemu podporządkowują działalność. Zaś relacja z takim właśnie klientem wymusza sposób zarządzania w tych przedsiębiorstwach.

Jednocześnie przedstawicielstwa zachodnich koncernów, które przejęły w ostatnich pięciu latach pałeczkę liderów od firm polskich, działają w sposób, który można z pewną przesadą określić jako neokolonializm gospodarczy. Polski klient z reguły płaci za te same produkty wyższe ceny niż klient w kraju macierzystym; większość wysiłku handlowców idzie w sprzedaż gotowych rozwiązań wymyślonych gdzieś indziej.

Poza nielicznymi przykładami (Intel, Motorola) firmy nie inwestują w Polsce w rozwój produktów sprzedawanych gdzie indziej.

To wszystko to nie zarzuty pod adresem samych firm i ich menedżerów; tak funkcjonował polski rynek informatyczny i takie postępowanie było racjonalne w realiach lat dziewięćdziesiątych. Ale w ciągu dwóch lat rynek zmieni się całkowicie i do tych nowych akwenów potrzeba nowych kapitanów i sterników.

Od ponad 10 lat obserwuję polski rynek informatyczny i z ludźmi z "górnej półki" udało mi się wiele razy zetknąć osobiście. Wiem więc, że nie będą mieli mi za złe tego, co piszę. Oni sami zdają sobie sprawę, że w ich firmach zdążyło wyrosnąć pokolenie menedżerów średniego szczebla, ludzi nowej daty i "nowego kroju". To osoby w okolicach trzydziestki, nieprzyzwoicie wręcz dobrze wykształcone, z reguły o dużym formacie intelektualnym. Już nabrały doświadczenia, a jeszcze nie wpadły w rutynę. Biją na głowę swoich rówieśników z Niemiec, Francji i Anglii pod względem przygotowania merytorycznego, elastyczności, a przede wszystkim chęci do pracy i zdolności funkcjonowania w warunkach dużej niepewności.

Scenariusz, w którym ster rządów w polskiej informatyce przejmują ci nowi ludzie, to oczywiście scenariusz optymistyczny. Scenariusz pesymistyczny brzmi tak: nadal funkcjonuje "obieg zamknięty", branża nie może wydobyć się ze stagnacji, zaś menedżerowie "nowego kroju" budują potęgę firm w innych krajach - bo tezę, że dadzą się zamknąć na podrzędnych stanowiskach, należy od razu odrzucić. Za dobrze znam to środowisko, żeby w to uwierzyć.

Jak więc potoczą się losy kadry zarządzającej polskich firm informatycznych? To jeszcze jedna zagadka, na której rozwiązanie przyjdzie nam poczekać dwa, trzy lata.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200