Przepić komputer

Obiecałem w felietonie nr 119 pt. "Kubiczne fonty", że opiszę swoje przygody z kupowaniem pierwszego Macintosha. Dziś tamte czasy wyglądają na opowieść o żelaznym wilku, ale kilkanaście lat temu wcale nie było mi do śmiechu. To były czasy, gdy wszystko stanowiło problem.

Obiecałem w felietonie nr 119 pt. "Kubiczne fonty", że opiszę swoje przygody z kupowaniem pierwszego Macintosha. Dziś tamte czasy wyglądają na opowieść o żelaznym wilku, ale kilkanaście lat temu wcale nie było mi do śmiechu. To były czasy, gdy wszystko stanowiło problem.

Począwszy od tak prozaicznej czynności, jak przekazywanie pieniędzy za granicę. Cóż z tego, że miało się konto dewizowe, co już samo w sobie było nie lada osiągnięciem. W moim przypadku pieniądze pochodziły ze zwrotu podatków (felieton nr 9,http://www.apple.com.pl/kuba/archiwum.html). Dobrze pamiętam tę kartę komputerową. Notabene i dziś IRS wysyła podobne - widać technologia sprawdziła się. Metoda przekazywania pieniędzy AD 1984, stosowana ówcześnie przez Bank Handlowy, też sprawdzała się. Znajomy, który obiecał kupić komputer, otrzymał przelew na konto w USA już po pół roku. Myślę, że każdy bankowiec chciałby móc w majestacie prawa tyle czasu przetrzymywać pieniądze klientów...

Następnym płotkiem w tym biegu z przeszkodami było embargo na komputery Macintosh. Jakiś biurokrata wypatrzył, że procesor 68000 stosowany jest także w rakietach, no i "jabłuszka" znalazły się na liście, choć w każdym sklepie elektronicznym można było kupić wyrób Motoroli. Panowie Zacharski i spółka z pewnością nie zawracali sobie nimi głowy. Wymyśliłem więc, żeby komputer wysłać przez jedną z wielu firm doręczających paczki od rodaków zza oceanu.

Nim jednak można go było włożyć do kontenera w NY, musiał wrócić do serwisu, bo spalił się zasilacz. Wymiana tegoż trwała kolejny miesiąc, więc mój Mac rozpoczął swoją podróż do Hamburga prawie rok po tym, jak zdecydowałem się na jego zakup. To chyba rekord! Dzisiaj otrzymanie komputera po roku od zamówienia oznaczałoby poprzednią generację, wtedy jednak życie toczyło się wolniej.

Wujo z wybrzeża, pracujący w PLO, śledził dla mnie drogę kontenera i dał znak, gdy statek był już na polskich wodach terytorialnych. Pojechałem do Gdyni i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak wieziono kontener do urzędu celnego. Byłem też świadkiem, jak wyłamywano kłódki, bo oczywiście ktoś gdzieś zapomniał kluczy. Panowie celnicy okazali się bardzo mili, choć komputer kazali wyjąć z pudełka. Jak się domyślam, chcieli go obejrzeć, gdyż w tamtych czasach nie było cła na komputery. Pogadaliśmy o tym i owym, po czym dzięki uprzejmości kolegi pognaliśmy do Warszawy, płacąc po drodze mandat za pośpiech. Takie to były czasy, że musiałem dokonać wyboru: albo komputer, albo samochód. Myślę, że dokonałem prawidłowej decyzji, bo zmieniła ona całe moje życie, a polonez kolegi już dawno został zjedzony przez rdzę.

W tradycyjnych powieściach w tym momencie nastąpiłby koniec. "A potem żyli długo i szczęśliwie". Tymczasem w połowie roku 1987 otrzymałem pismo z urzędu skarbowego, abym wytłumaczył skąd miałem pieniądze na zakup komputera. Okazało się, że urzędy skarbowe, chcąc walczyć z rozwijającym się rynkiem prywatnych importerów (to dzisiejsi najwięksi rynku komputerowego tak właśnie zaczynali), zażądały wykazów z urzędów celnych i wzywały wszystkie ciocie, które nagle obdarowywane były komputerami przez siostrzeńców. Nie wytrzymałem i napisałem list do ówczesnego ministra finansów, pytając dlaczego kupujących wódkę w Peweksie nikt nie przesłuchuje na okoliczność, skąd mają pieniądze. Odpowiedzi oczywiście nie otrzymałem.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200