Pakiety wojny

I zdenerwował się człowiek. I miał do tego powody. Każdego by ruszyło. A niejeden może i cisnąłby komputerem o ścianę, jak jaki kibic, którego najlepsza przecież na świecie drużyna nie całkiem się akurat spisała.

I zdenerwował się człowiek. I miał do tego powody. Każdego by ruszyło. A niejeden może i cisnąłby komputerem o ścianę, jak jaki kibic, którego najlepsza przecież na świecie drużyna nie całkiem się akurat spisała.

Pisząc to, mam na myśli znanego pośród odbiorców sieciowych biuletynów informatycznych autora - Petera Cochrane z serwisu silicon.com. Lubię czytać jego, jakby na gorąco, formułowane i utrwalane myśli, które wcale nie są przez to ani płytkie, ani nie przestają być oryginalne.

Co też jednak naszego Petera tak poruszyło? Otóż w październiku lawinowo rosła liczba ataków z sieci, jakie w jego komputerze wykrywały przeznaczone do tego programy. Odstępy między poszczególnymi atakami skróciły się najpierw z pojedynczych dni do godzin, potem były to minuty, a w końcu - jedno takie zdarzenie na każde cztery sekundy.

Jak pisze Peter - w jego przekonaniu na małą, a właściwie żadną, skuteczność tych ataków pewien wpływ miało i to, że - jak to określa zgrabnym eufemizmem - w przeciwieństwie do swego syna, nie używa on "dominującego systemu operacyjnego i takiegoż oprogramowania biurowego". No i to, co stało się z komputerem syna, było kroplą, która przelała czarę, gdyż mimo wszelakich zabezpieczeń domowej sieci i rzeczonego komputera, coś tam jednak złego doń się przedostało i poczyniło spustoszenia, których usuwanie zajęło ponad jeden dzień.

Refleksja z tego taka, że gdyby ktoś próbował podkładać ładunki wybuchowe, zrywać linie energetyczne czy zabijać ludzi, to efektem byłaby natychmiastowa mobilizacja wszelkich dostępnych sił w celu przeciwdziałania. Gdy natomiast ktoś sieje spustoszenie w ogólnoświatowej sieci informacyjnej, to z założenia każdy ma się chronić sam, tak jak potrafi.

W związku z tym Peter proponuje, by miast czekać na kolejne ataki, ktoś zobowiązał się do stworzenia sieciowego antyciała, które będzie nas bronić automatycznie i aktywnie, rozpoznając zagrożenie, podobnie jak czyni to system immunologiczny ssaków. Jeżeli wirus potrafi opanować sieć w dziesięć godzin, to zbliżony wynik powinien osiągnąć aktywny, atakujący antywirus, dopadając tego pierwszego wszędzie tam, skąd tylko on przybył.

Pomijając kwestię, kim miałby być ów ktoś, wydaje się jednak, że proponowane lekarstwo jest jeszcze gorsze od choroby, którą miałoby leczyć. W końcu środki antywirusowe, którymi obecnie dysponujemy, to właśnie takie antyciała, które czuwając, czekają na zagrożenie, aby próbować mu sprostać. Tak jak w biologii - nie ma jednak żadnej gwarancji, że układ odpornościowy każdego osobnika okaże się w krytycznym momencie wystarczająco silny i przygotowany, by zwalczyć każde zagrożenie.

Po drugie - był już taki przypadek, kilka lat temu w Polsce, że pewna firma rozesłała komunikat do blisko tysiąca adresatów, ujawniając przy okazji ich adresy poczty elektronicznej. Ci zaś, wytykając jej to uchybienie zwrotną przesyłką, nie omieszkali tą samą drogą poinformować o tym fakcie wszystkich pozostałych odbiorców. W rezultacie i przy ówczesnej przepustowości sieci w jej działaniu wystąpiły spore zakłócenia.

Podobne skutki w skali świata musiałaby przynieść proponowana przez Petera zasada strzelania, w odwecie, pod każdy adres, spod którego przybyła podejrzana przesyłka. Przecież tamci, w kolejnym akcie zemsty, bardzo szybko zaczęliby strzelać do tych pierwszych, tym bardziej że wielu z nich tak naprawdę nie miałoby nic wspólnego z pierwszym atakiem.

Póki jednak sieci nie zdominowała jeszcze walka na pakiety, spieszę przypomnieć - stosowny w tych okolicznościach - dowcip z lat zimnej wojny: - Panie generale, melduję, że stała się rzecz straszna - nasza anty-anty-antyrakieta zestrzeliła samą siebie...

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200