Mycie rąk

Ostatnio okazało się, że wirusem komputerowym można - podobnie jak syfilisem - zakazić się podczas uniesień miłosnych. Miliony mieszkańców naszego cyberglobu przekonały się, że wyznanie zawarte w liście elektronicznym pt. I love you nie musi wcale oznaczać, iż komuś w duszy gra coś na nasz temat, ale że właśnie złapał wirusa.

Ostatnio okazało się, że wirusem komputerowym można - podobnie jak syfilisem - zakazić się podczas uniesień miłosnych. Miliony mieszkańców naszego cyberglobu przekonały się, że wyznanie zawarte w liście elektronicznym pt. I love you nie musi wcale oznaczać, iż komuś w duszy gra coś na nasz temat, ale że właśnie złapał wirusa.

Media, opisując sprawę wirusa, skupiają się na biednych użytkownikach, których komputery zostały zainfekowane. Oto próbka tonu wiadomości z gazet i serwisów internetowych: I love you to najgroźniejsza epidemia od czasów Melissy. Inna wiadomość: Tego typu epidemie można już nazwać gospodarczym terroryzmem. Albo jeszcze inna: Około 90% komputerów w USA i 70% w Australii zostało zainfekowanych. Aż chciałoby się zapytać, dlaczego nikt równie tkliwie nie rozpisuje się o osobach, które - nigdy nie myjąc rąk - zapadają na dur brzuszny i robaki. I dlaczego FBI nie tropi krętka bladego równie gorliwie, jak parę z Filipin?

A oto najbardziej kuriozalna wypowiedź eksperta od wirusów: W kwestii wirusów wymagane jest zwiększenie wysiłków odpowiednich organów w tropieniu osób tworzących te złośliwe programy. Nie bardzo rozumiem, postawić policjanta przy każdym programiście? Kontrolować i cenzurować całą pocztę elektroniczną świata? Utajniać interfejs programistyczny popularnych klientów poczty, jak Microsoft Outlook (którego słabe bezpieczeństwo jest jedną z przyczyn epidemii)? A może wszczepić wszystkim komputerom w sieci numer identyfikujący, który pozwoli błyskawicznie określić, skąd pochodzi dana wiadomość? Intel właśnie wycofał się z takiego pomysłu, no i poza tym hakerzy zrobiliby wszystko, żeby go usunąć. W całej tej sprawie przytomnie zachowała się jedynie filipińska prokuratura, która nakazała zwolnienie hakera, nie znajdując przeciw niemu dowodów.

Specjaliści pracowicie obliczają, ile miliardów dolarów firmy straciły z powodu wirusa. Ale czy na pewno z jego powodu? Fakt, że wirus rozprzestrzenia się przez firmowe komputery, oznacza, iż serwery zostały zainfekowane przez pracowników przedsiębiorstwa, którzy uruchomili plik wirusa na swoich maszynach. Nie wiem jak inni, ale ja nie zwykłem otrzymywać wyznań miłosnych w pracy. Z wielką podejrzliwością odniósłbym się więc do listu przychodzącego na służbowe konto, a zawierającego słowa I love you. A już na pewno nie uruchomiłbym pliku wykonywalnego doczepionego do nieznanej poczty... nie, na pewno nie zrobiłbym tego.

Myślę, że przedsiębiorstwa mają wystarczające narzędzia do zapobiegania internetowym wirusom. Narzędzia te to przede wszystkim polityka firmowa w sprawie korzystania ze służbowej poczty elektronicznej oraz edukacja jej użytkowników. Jeżeli więc chcą zabezpieczyć się przed stratami wywołanymi przez wirusy, niech przede wszystkim wbiją do głów pracownikom, żeby nigdy, przenigdy nie uruchamiali programów niewiadomego pochodzenia. Że jest to tak ważne, jak mycie rąk przed jedzeniem i po wyjściu z toalety. I niech egzekwują ten zakaz - żadnej tolerancji dla tych, którzy rozprzestrzeniają wirusa. A potem niech zainwestują w systemy antywirusowe, zabezpieczenia sieciowe itd. Może problem uda się rozwiązać bez powoływania jakiejś cyberpolicji.

Nawiasem mówiąc, cała sprawa wirusa I love you potwierdza tezę Kuby Tatarkiewicza, że zawód informatyka ma coś wspólnego z najstarszym zawodem świata. Także i w naszej profesji trzeba się przygotować na nic nie znaczące wyznania miłosne oraz brać pod uwagę ryzyko zakażenia groźną chorobą.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200