I kto to kupi?

Google najwyraźniej zmierza we właściwym kierunku. Od czasu, gdy opracowali najbardziej znaną i uznaną wyszukiwarkę, wykonują teraz nie mniej spektakularny ruch, wkraczając w sferę darmowo udostępnianych usług aplikacyjnych.

Google najwyraźniej zmierza we właściwym kierunku. Od czasu, gdy opracowali najbardziej znaną i uznaną wyszukiwarkę, wykonują teraz nie mniej spektakularny ruch, wkraczając w sferę darmowo udostępnianych usług aplikacyjnych.

W serwisie Google od pewnego czasu dostępna jest wersja beta edytora tekstu Writely. Teraz z kolei pojawiła się testowa wersja arkusza kalkulacyjnego. Jeszcze trochę, a zapewne udostępniony zostanie pełny pakiet oprogramowania biurowego, z kreatorem prezentacji, programem graficznym i poręcznym narzędziem dla desktopowych baz danych. Pytanie, czy indywidualnemu użytkownikowi potrzeba czegoś więcej? Jeszcze żeby tak zdalnie ładować system operacyjny stacji...

Opisywane tu konkretne przykłady są odmianą pewnego nurtu zwanego ASP (Application Service Provider), czyli zdalnym udostępnianiem środowiska aplikacyjnego wraz z zasobami niezbędnymi do przetwarzania. Innymi słowy wynajmujemy u dostawcy takich usług zasoby serwera i dostęp do odpowiednich aplikacji (np. finansowo-księgowych), logujemy się i używamy. Oczywiście odpłatnie. Usług ASP nie należy wszelako mylić z technologią ASP (Active Server Pages) autorstwa Microsoftu, służącą dopiero do konstruowania rozwiązań użytkowych. Także odpłatną. Jest to technologia podobna w zastosowaniach do JSP (Java Server Pages), która jest dla odmiany bezpłatna.

O ile ze względu na koszty usługi zdalnego dzierżawienia aplikacji (ASP) były przewidziane dla klienta instytucjonalnego, o tyle oferta użytkowa prezentowana przez Google jest darmowa i niezależna od platformy. Całkowite przejście na zdalne korzystanie z aplikacji i usług (co notabene właśnie powinno nosić nazwę SOA - Service Oriented Access, który to skrót obecnie stosujemy do Service Oriented Architecture, czyli sposobu konstruowania oprogramowania) jest wg mnie nie tak całkiem odległą przyszłością. Po pierwsze użytkownik ma pewną wygodę, bo jest zwolniony od tych upiornych działań konfiguracyjnych, walki z błędami i niestabilnym środowiskiem stacji roboczej. Wreszcie więc przeciętni ludzie będą mogli w pełni korzystać z informatyki bez potrzeby terminowania na stanowisko informatyka-amatora. Z biegiem lat komputer zacznie przybliżać się funkcjonalnie do interaktywnego telewizora. I o to przez lata całe wszystkim chodziło.

Gdy zastanowić się jakie ryzyko jest związane ze zdalnym przetwarzaniem, a więc oddaniem w "obce ręce" pełnej kontroli nie tylko nad aplikacją, ale i nad danymi, sprawa może nie wyglądać już tak różowo. Wszystko bowiem zależy od ciężaru gatunkowego przepływających informacji. Aplikacje biurowe, przeznaczone zwłaszcza do użytku domowego, nie mają charakteru krytycznego, jeśli wziąć pod uwagę zawarte w nich dane. Można wówczas pójść na całość, nie obawiając się o skutki tego, że ktoś podejrzy nasze rozliczenia podatku lub wypracowanie przygotowywane do szkoły. Tego rodzaju zdalne darmowe usługi są przyszłością, chociaż mocno związane są z kosztami połączeń internetowych. Ale przecież musi wreszcie dojść do sytuacji, że nawet u nas w kraju Internet będzie tani (nie powiem: jak woda, bo tania nie jest).

I kto wtedy kupi komercyjne oprogramowanie biurowe? Analizując trendy i obserwując niektóre zjawiska, nie dziwię się, że Bill Gates zawczasu pomyślał o zajęciu się czymś z zupełnie innej beczki. Na akcje charytatywne zawsze będzie popyt, a darowizny nie obciążają kieszeni odbiorców. No, chyba że u nas w kraju.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200