Gdzie jest limit?

Biuro, w którym zaczynałem pierwszą w życiu stałą pracę, przypominało nieco to, które znamy z, uchodzącego już za klasyczny, filmu Zezowate szczęście: duże pomieszczenie, w nim coś ponad dwadzieścia osób, w dwóch rzędach za stołami. Właśnie - za stołami, bo biurka nie miał nawet siedzący nieco z boku, ale frontem do reszty, szef.

Biuro, w którym zaczynałem pierwszą w życiu stałą pracę, przypominało nieco to, które znamy z, uchodzącego już za klasyczny, filmu Zezowate szczęście: duże pomieszczenie, w nim coś ponad dwadzieścia osób, w dwóch rzędach za stołami. Właśnie - za stołami, bo biurka nie miał nawet siedzący nieco z boku, ale frontem do reszty, szef.

Dzięki jego zabiegom z upływem czasu stoły stopniowo były zastępowane starymi biurkami, z których niejedne pamiętały jeszcze wojnę. Ich dotychczasowi użytkownicy, gdzieś na terenie dużych zakładów, dostawali już całkiem nowe.

Ponieważ obowiązywały ograniczenia zakupów, zwane wówczas limitami, proces wymiany przebiegał bardzo wolno. Pierwsze naprawdę nowe biurko otrzymałem dopiero po kilkunastu latach pracy i to tylko dlatego że trafiłem do od nowa organizowanej jednostki.

Gdy w późnych latach 70. odwiedzałem liczne duże, średnie i małe zakłady przemysłowe w Wielkiej Brytanii, zauważyłem, że poza pomieszczeniami, gdzie przyjmowano klientów, ich biura były wyposażone jeszcze bardziej skromnie niż ówczesne nasze, nie wyłączając gabinetów szefów.

Skokowa (o ile nie szokowa) zmiana nastąpiła u nas w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Niesamowite pieniądze wydaliśmy na wymianę dobrych chodników na jeszcze lepsze, a przede wszystkim - ładniejsze, na wystrój sklepów, by nie wspomnieć o biurach w przedsiębiorstwach i urzędach.

Palmy i dywany to nic w porównaniu z tym, co można tam zobaczyć i co najczęściej jest finansowane z naszych podatków. Marmury i szlifowane granity, luksusowe windy, kaskady wodne, światła świecące wyłącznie dla dekoracji i co tam jeszcze. Przykłady luksusowych budynków, wynajmowanych przez urzędy, przedstawiane w prasie i telewizji, to tylko czubek góry lodowej. Znam przykład, gdzie urząd (i to taki, który dba o to, byśmy płacili właściwe podatki) wynajął budynek, którego dzierżawa była za droga dla sporego banku.

Przez te same dziesięć lat w Czechach, gdzie co roku bywam na pewnej konferencji, niewiele zmieniły się np. hotele, ale i tak są czyste i schludne, a wystrój sklepów zmienia się bardzo powoli i to dopiero w ostatnich 3, 4 latach (wyjątkiem jest centrum Pragi, ale ono zawsze było pod każdym względem wyjątkowe...).

Podobnie u bogatego sąsiada na Zachodzie: policja niemiecka we wschodnich landach jeździła odziedziczonymi ładami do normalnego końca ich dni, lotnictwo wojskowe mogło tam przez dziesięć lat korzystać z Migów-29, które dopiero teraz sprzedają nam, a ich kanclerz nie wstydzi się (i nie brzydzi) latać samolotem, którym woził się Erich Honecker.

Proces ograniczania się najlepiej widać na przykładzie komputerów: w ubiegłym roku w USA pierwszy raz spadła (w porównaniu z poprzednim rokiem) liczba sprzedanych komputerów osobistych. To nie tylko, a może w ogóle nie, objaw nasycenia. Użytkownicy, którzy dotąd szybko wymieniali to, co mieli, na nowe, skoro tylko to nowe się pojawiło, teraz stwierdzają, że nowe możliwości zwyczajnie przerastają ich potrzeby.

Do tych kilku refleksji i napisania tego tekstu skłoniła mnie informacja, na którą natrafiłem, przygotowując się do wystąpienia na konferencji na temat strategii informatycznej instytucji finansowych. Otóż, wynikało z niej, że banki amerykańskie zakładają, iż nowy wystrój placówki obsługującej klientów winien wystarczyć na dziesięć i więcej lat.

Znam takie banki w Polsce, które w tym samym czasie zmieniły go ze trzy razy i to bardzo gruntownie, nie wyłączając biur, których klienci nigdy nie widzą.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200