Alternatywa pomarańczowa

Jest tak, że najpierw zabierają człowiekowi bagaże. W chwilę po tym znikają one gdzieś w czeluściach jakiegoś tunelu. Zanim to jednak nastąpiło, trzeba było je otworzyć w celu komisyjnego sfilmowania zawartości.

Jest tak, że najpierw zabierają człowiekowi bagaże. W chwilę po tym znikają one gdzieś w czeluściach jakiegoś tunelu. Zanim to jednak nastąpiło, trzeba było je otworzyć w celu komisyjnego sfilmowania zawartości.

Może ta komisyjność jest nieco na wyrost, bo cała komisja to spisujący i ja, ale tak to się nazywa. Filmowanie też zresztą nie jest filmowaniem sensu stricto, gdyż nagranie powstaje elektronicznie. Na koniec wszystko wraca do torby, a sama torba jest plombowana wymyślnym systemem zgrzewanych pasków z plastiku z plakietką z jakimś numerem.

Potem każą się ustawić w kolejce przed ścianą niemal w całości składającą się z identycznych drzwi, nad którymi świecą czerwone lampki. Gdy gdzieś lampka zaczyna pulsować zielonym światłem, wchodzi tam pierwsza osoba z kolejki, wzdłuż której, po obu jej stronach, cały czas chodzą dwaj uzbrojeni po zęby mundurowi w hełmach.

Przychodzi i czas na mnie. Wchodzę. Za mną słychać cichy szczęk zamka. Pomieszczenie jest białe, ostro oświetlone i nie ma w nim nic poza klatką z metalowych prętów. W jedną ze ścian tej klatki jest wbudowany jakiś aparat, czy coś, co zajmuje całą jej wysokość.

Jest też i mężczyzna w mundurze, który otwiera klatkę i gestem głowy każe mi wejść do środka. Gdy drzwi klatki są już zamknięte, człowiek ten najpierw każe mi wyłożyć na wąskiej półce dokumenty, telefony, zegarek, biżuterię (nie mam żadnej!) i w ogóle wszystko, co mam w kieszeniach. Wkłada to razem do plastikowego worka, który zaraz zgrzewa. Potem muszę zdjąć z siebie wszelką odzież, którą strażnik starannie, sztuka po sztuce, sprawdza i która trafia do następnego worka. Zgrzewanie. Plakietka.

Teraz, zupełnie już goły, muszę stanąć przed tym aparatem w ścianie klatki, który chyba jest rentgenem. Gdy nad aparatem zapala się zielone światło, mundurowy wyciąga z pojemnika w ścianie coś pomarańczowego, co okazuje się być jednoczęściowym kombinezonem, takim jakie noszą niemowlaki, ze znajomą już plakietką na piersi. Zupełnie jak u więźniów w Guantanamo. Gdy ten kombinezon mam już na sobie, klatka się otwiera i mogę przejść bezpośrednio do dość obszernego pomieszczenia, gdzie siedzi już dość liczne grono osób w różnym wieku, ale za to w identycznych, pomarańczowych strojach.

Po chwili dobiega zapowiedź z głośnika: Witamy pasażerów lotu nr 1234. Dziękując za dotychczasową współpracę wyrażamy przekonanie, że doceniają państwo nasze starania o ich bezpieczeństwo podczas lotu i rozumieją związane z tym niedogodności...

W tym miejscu muszę przyznać, że w powyższym scenariuszu "twórczo" wykorzystałem artykuł Anny Dziewit "Z życia człowieka podejrzanego" z "Polityki" z października 2005.

W trakcie ponad trzydziestu lat podróżowania nikt mnie nigdy nie rewidował. Lubię latać samolotami, nawet bardzo, ale nie za cenę osobistych rewizji, do czego to wszystko zmierza. Na wszelki przypadek więc wyprzedzająco sięgnąłem do internetowego rozkładu jazdy PKP (obecnie podobno najpunktualniejsze koleje w Europie!), by sprawdzić inne, bez rewizji i przebieranek, możliwości podróży. Hiszpania, Grecja i Irlandia - niecałe 40 godzin, Londyn i Moskwa - po 20, Kijów, Praga i Kopenhaga - 15, a Kowno i Bratysława tylko 8.

W porównaniu z samolotem dość długo, ale to rozwiązanie chyba też nie na długo... Gdy przestanie się udawać z samolotami, celem zamachów staną się pociągi, a wtedy dworce zaczną przypominać dzisiejsze lotniska, refren zaś "Wsiąść do pociągu byle jakiego..." będzie zaliczany do gatunku piosenki historycznej.

We Włoszech już to kiedyś na pociągach ćwiczyli, a w Niemczech policja jeszcze jest górą.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200