Życie jak w filmie

Któż nie chciałby pracować mniej, jednocześnie nie tracąc przywilejów zarezerwowanych dla pracoholicznych przodowników? Albo mieć dwa razy więcej urlopu niż gwarantuje prawo? W Stanach Zjednoczonych o SAS Institute równie często pisze niszowy magazyn Working Mother, co tamtejszy Computerworld. SAS doskonale sprzedaje się w mediach jako wymarzony pracodawca. Zdecydowanie lepiej niż jako producent skomplikowanych narzędzi do statystyki i analizy, które przynoszą firmie półtora miliarda dolarów rocznie.

Któż nie chciałby pracować mniej, jednocześnie nie tracąc przywilejów zarezerwowanych dla pracoholicznych przodowników? Albo mieć dwa razy więcej urlopu niż gwarantuje prawo? W Stanach Zjednoczonych o SAS Institute równie często pisze niszowy magazyn Working Mother, co tamtejszy Computerworld. SAS doskonale sprzedaje się w mediach jako wymarzony pracodawca. Zdecydowanie lepiej niż jako producent skomplikowanych narzędzi do statystyki i analizy, które przynoszą firmie półtora miliarda dolarów rocznie.

"Najważniejsi są ludzie", "Pracownicy to nasz najcenniejszy kapitał", "Po odejściu tych ludzi firma nazajutrz musiałaby ogłosić bankructwo" - słyszymy na okrągło. Nieważne, czy mówi to prezes firmy informatycznej, polskiej czy zagranicznej, szef kancelarii prawniczej czy dyrektor przedsiębiorstwa. Slogan jednym uchem wpada, drugim wypada. W czasach, kiedy pojęcie nieregulowanego czasu pracy oznacza tyle samo co 14 godzin na pełnych obrotach, wypalenie zawodowe jest normą po trzecim roku harówki, a wysoki poziom stresu brutalnie skraca kariery, zapewnienia o dobrym traktowaniu pracowników brzmią mało wiarygodnie. Tak przynajmniej uważa Jim Goodnight, współzałożyciel SAS Institute. On także opowiada o tym, jak pracownicy są ważni dla firmy, powtarzając komunały o najcenniejszych zasobach, stymulowaniu kreatywności, patrzeniu na pracownika jak na człowieka itp. Z tą różnicą, że Goodnight w rzeczywistości robi to, co mówi. Warunków panujących w SAS mogliby pozazdrościć pracownicy szwedzkich państwowych przedsiębiorstw. To jednak nie gest miliardera. Rozległe przywileje są tylko narzędziem do osiągnięcia podstawowego celu, jakim jest utrzymywanie zyskowności firmy.

Nowoczesna prowincja

Życie jak w filmie

Jim Goodnight, 62-letni właściciel 2/3 udziałów SAS Institute

Północna Karolina to mniej więcej nasze województwo lubelskie, oczywiście w odpowiedniej skali. Niby na uboczu, ale zarazem w strategicznym punkcie na granicy dwóch światów - bogatej Północny i biednego Południa. Słynie ze wspaniałej edukacji. Tutejszy uniwersytet w Chapel Hill, najstarsza stanowa uczelnia, i znany na całym świecie prywatny Duke to akademicka czołówka USA.

Dumą Karoliny zmagającej się ze stereotypem stanu włókniarzy i plantacji tytoniu jest Research Triangle Park - skupisko ośrodków naukowych wielkich korporacji w trójkącie tworzonym przez stołeczne Raleigh, cieszące się złą sławą Durham i najmniejsze z nich Cary. Inwestują tu m.in. IBM, Eli Lilly, Glaxo. Trójmiasto przoduje w odsetku mieszkańców z wyższym wykształceniem.

Cary - trzymając się geograficznych analogii - to odpowiednik Łęcznej pod Lublinem. W zasadzie to miasto jednego zakładu. Z Łęcznej nie sposób nie trafić do kopalni, a w Cary nie można przeoczyć SAS. "Do SAS należy pół miasta" - opowiadali mi znajomi od kilku lat mieszkający w Raleigh. Nie ma w tym przesady. SAS to nie tylko gigantyczny kampus. Imię korporacji nosi tutejszy stadion sportowy. Jim Goodnight jest fundatorem dwóch prestiżowych szkół średnich. Przede wszystkim jest właścicielem połaci gruntów, które ponoć przed laty kupowało się w tej okolicy za bezcen. Odkąd Forbes po raz pierwszy uznał Triangle za jedno z dwóch najlepszych miejsc do życia i prowadzenia biznesu, ceny nieruchomości nieprzerwanie idą w górę. Z samolotu widać hektary lasów wycinanych pod nowo budowane osiedla i kilkupiętrowe biurowce. Jim Goodnight ma zmysł do interesów.

Statystycznie rzecz biorąc

Z majątkiem szacowanym na ponad 4 mld USD prezes SAS jest najbogatszym człowiekiem w stanie. W 1976 r. porzucił miejscowy uniwersytet, by na własny rachunek robić to, czym zajmował się na uczelni. Biegły w programowaniu mainframe'ów IBM założył z trzema współpracownikami SAS (Statistical Analysis System). Zlecenia na obliczenia statystyczne od stanowej administracji rolnej przyczyniły się do powstania 30 lat później giganta na rynku rozwiązań do analizy danych.

Jim Goodnight mógłby być jeszcze bogatszy, gdyby ugiął się pod naciskiem analityków, którzy doradzali mu pójście z SAS na giełdę. Konkurenci zbili w ten sposób fortuny. SAS jest jednak przywiązany do formułki: "największy prywatny dostawca oprogramowania". W tym kontekście "prywatny" oznacza w świecie oprogramowania tyle co "domowy" w gastronomii. Błogosławieństwo niebycia spółką publiczną pracownicy SAS wychwalają przy każdej okazji. Nie ujawniamy planów, nie musimy tłumaczyć się przed akcjonariuszami z każdego wydanego dolara, możemy inwestować w długim okresie, a nie trzymać się sztywnego kwartalnego bilansowania zysków i strat... Każdy pracownik SAS mógłby przytoczyć litanię argumentów, dlaczego należy trzymać się z daleka od NASDAQ.

Faktem jest, że SAS doskonale sobie radzi bez giełdy. Nieprzerwana passa 29 zyskownych lat, brak krępujących zobowiązań, sprzedaż sięgająca półtora mld USD, 10 tys. pracowników w 50 krajach, 40 tysięcy klientów.

Lojalność (nie)wymuszona

Życie jak w filmie

Budynek, R&D. Każdy pracownik SAS ma do dyspozycji pokój o powierzchni minimum 12 m2.

Jim Goodnight funduje pracownikom - co jest ewenementem w amerykańskich firmach - przekąski i gazowane napoje w nielimitowanych ilościach, ale nie pozwala sobie na hojność wobec klientów. Stosuje nieugięty model licencjonowania oprogramowania, który wywodzi się z epoki mainframe'ów. Firma udziela licencji rocznych na użytkowanie swoich systemów, nie zaś wieczystych. Dzięki temu SAS szczyci się nieprzeciętnie wysokim współczynnikiem przedłużonych licencji - 98%. Jeśli ktoś już raz zdecydował się coś kupić od SAS, prawdopodobnie pozostanie jego klientem na zawsze. Skoro klienci godzą się na takie warunki, to znak, że naprawdę potrzebują rozwiązań SAS. Tego modelu zazdrości SAS cały przemysł i konsekwentnie podąża w tym kierunku.

"Bycie spółką prywatną nie zamyka nam drogi do przejmowania innych firm" - twierdzi Jim Davis, dyrektor marketingu. Bez tego się nie obejdzie, bo klienci wolą dostawców oferujących szerokie spektrum produktów. W dziedzinie analizy danych od SAS więksi są tylko Oracle i IBM, dostawcy baz danych. Za plecami SAS w siłę rośnie Microsoft, którego poczynania są w Cary delikatnym tematem. Odpowiedzi na pytania o Microsoft przypominają te, jakimi jeszcze niedawno oficjele Microsoftu zbywali dziennikarzy natrętnie indagujących o Linuxa. Natomiast udanie SAS wpasowuje się w aktualne tematy - zarządzanie ryzykiem w kontekście wytycznych Basel II, dostosowanie do wymogów Sarbanes-Oaxley Act, zapobieganie nadużyciom i praniu brudnych pieniędzy, ostatnio też RFID. Na badania i rozwój SAS wydaje rocznie 30% zarobionych pieniędzy - dużo powyżej średniej branżowej. W samym Cary pracuje sztab 1100 inżynierów z działu R&D, kilkuset na innych kontynentach, w tym w Polsce.

Dla firmy stale inwestującej w rozwój nowoczesnych technologii może być pewnym problemem, że nie skusi specjalistów do pracy akcjami, opcjami ani innymi instrumentami, którymi cieszą się menedżerowie korporacji giełdowych. Jim Goodnight mógłby to rekompensować, płacąc im więcej w gotówce. Mógłby, ale tego nie robi. "Nie chcemy, żeby pieniądze były główną motywacją. Zależy nam na długoterminowej współpracy" - tłumaczy Jeff Chambers, wiceprezes ds. HR. Jak na razie ta filozofia sprawdza się bez zarzutu. Co roku z SAS odchodzi zalewie 3% zatrudnionych, co w przemyśle IT jest śladową ilością. Większość rezygnujących z pracy to handlowcy, ale ci jako grupa zawodowa cechują się niską lojalnością. Pozostali cenią sobie pracę w SAS i naprawdę trudno im się dziwić...

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200